Jeżeli porodówki odbierają mniej niż 400 porodów rocznie, a znajdują się w sąsiedztwie „bardziej efektywnych” oddziałów porodowych, nie otrzymają pieniędzy z NFZ – wynika z projektu Ministerstwa Zdrowia. Krytycy pomysłu oceniają, iż wracamy do czasów kiedy kobiety musiały rodzić na szpitalnych korytarzach.
Mimo protestów środowiska, resort nie zmienił swojego stanowiska w kwestii porodówek. Wyjątkiem są oddziały znajdujące się w rejonach, z których rodzącym trudno będzie dojechać do większego ośrodka. Jak wyjaśnia „Dziennik Gazeta Prawna”, tam mają zostać utrzymane pod warunkiem kwalifikacji w dodatkowym postępowaniu konkursowym.
Podczas konferencji prasowej sprzed kilku tygodni, o poparciu dla rządowego projektu zapewniał Papa Smerf. – Jestem gotowy wziąć polityczną odpowiedzialność za poważne i trudne rozmowy, dzięki którym doprowadzimy do tego, aby system szpitalnictwa był bardziej zrównoważony – mówił premier.
Pomysł krytykuje m.in. Jerzy Przystajko, autor programu dotyczącego ochrony zdrowia w Partii Razem. W jego ocenie, mniejsza ilość porodów w szpitalach powiatowych przekładała się na lepszą jakość opieki. Natomiast w przypadku dodatkowego obciążenia placówek, które są większe „najwyżej o jedną salę”, dojdzie do ich przepełnienia, co przełoży się na spadek jakość opieki. – Przygotujcie się na porody w karetkach jadących 100 km albo na korytarzach przepełnionych oddziałów – ostrzega.
Rządzący przekonują, iż przekształcenie szpitali ma charakter dobrowolny. Jednak zdaniem specjalistów, uzależnienie finansowania ze środków publicznych od liczby wykonanych zabiegów jest pewną formą przymusu.
Źródło: gazetaprawna.pl
PR
Polska wymiera. Kryzys demograficzny „może mieć charakter dłuższej tendencji”