Jeden z rysunków Andrzeja Mleczki przedstawia grupę osób, do których mówi dziwny przybysz, który właśnie wysiadł z wehikułu czasu: „Przybywam z przyszłości, żeby was ostrzec. Władze nigdy nie będą dotrzymywać swoich obietnic!”.
Żart tego typu pasuje do autokracji, ale gdy mówimy o demokracji, to rodzi się trudne pytanie. Czy w demokracji politycy mogą bezkarnie kłamać, lub obiecywać przysłowiowe gruszki na wierzbie? Oczywiście obietnic wyborczych jest wiele i mają one różny charakter. Są obietnice zarówno konkretne, jak też ogólne, czy wręcz spekulacyjne. Te pierwsze, w rodzaju „500+”, zmiany w przepisach podatkowych, lub ograniczenie liczby ministrów, partie zwykle dotrzymują. jeżeli tego nie robią, to jest awantura. Tak było w 2010 roku, gdy partia Liberalna w Wielkiej Brytanii nie była w stanie dotrzymać obietnicy zlikwidowania opłaty za studia, bo rządzący z nimi torysi ten pomysł zbojkotowali. Ten przykład tłumaczy, dlaczego rządy złożone z kilku partii o odmiennych programach często mają kłopot z realizacją złożonych obietnic.
Na przykład badania Tomasza Gackowskiego pokazały, iż w 2007 roku PO i PSL złożyły wspólnie 647 obietnic, z których w ciągu roku zrealizowano 246. Trudno powiedzieć, czy jest to dużo, czy mało, bo znaczenie poszczególnych obietnic nie jest porównywalne. w tej chwili w Polsce wiele konkretnych obietnic nie może być zrealizowanych, bo blokuje je prezydent, co jest skutkiem konstytucyjnej zasady podziału władzy, a nie sporów w ramach koalicji rządowej.
W tym eseju nie zajmę się jednak brakiem realizacji obietnic konkretnych, ale tych ogólnych, które choćby trudno sprecyzować. Obietnice natury ogólnej mają ogromne znaczenie dla wyborcy, choć trudniej, niż w przypadku obietnic konkretnych, winić dany rząd za brak ich pełnej realizacji. Gdy mówię o obietnicach ogólnych, mam na myśli obietnice poprawy dobrobytu obywateli, zapewnienia bezpieczeństwa, ochrony środowiska, zmniejszenia długu publicznego czy ograniczenia imigracji. Co te obietnice mają ze sobą wspólnego? Wymagają zaangażowania na płaszczyźnie międzynarodowej przez okres dłuższy niż trwa kadencja danego rządu.
Weźmy przykład migracji. Skuteczna polityka migracyjna wymaga długotrwałego i wspólnego zaangażowania całej Europy w ograniczanie przyczyn migracji, takich jak wojna, bieda czy zmiany klimatyczne. Żadne państwo nie było w stanie zapobiec migracji poprzez wznoszenie zasieków czy murów. Mur można obiecać i zrealizować, ale jego wpływ na zmniejszenie imigracji jest dość ograniczony. Zresztą dane pokazują, iż większość tak zwanych nielegalnych migrantów przyjeżdża do danego kraju legalnie, a część z nich zostaje po wygaśnięciu wizy.
Wzrost gospodarczy też zależy od wielu trudnych do sterowania przez konkretny rząd trendów – inwestycyjnych, handlowych i walutowych. Bezpieczeństwo jest dzisiaj głównie w rękach NATO, zaś ochrona środowiska zależy nie tylko od tego, co robi UE, ale również od działań Ameryki i Chin. Nie muszę dodawać, iż bezpieczeństwo wymaga wieloletnich inwestycji w broń, technologię, organizację i dyplomację. Podobne długoletnie zaangażowanie wykraczające poza jedną kadencję rządu jest niezbędne w innych podstawowych dla obywateli sprawach. Problem w tym, iż demokracja straciła kontrolę nad przestrzenią i czasem, co postaram się zobrazować w tym eseju.
Zacznę od opisania badań pokazujących rozczarowanie obecną demokracją. Następnie przedstawię katalog wyjaśnień tego stanu rzeczy. Esej zakończę próbą wskazania dróg do uzdrowienia demokracji poprzez wzmocnienie siły jej oddziaływania w przestrzeni i czasie.
Rozczarowanie demokracją
Znamy cyniczne stwierdzenie Winstona Churchilla o tym, iż demokracja jest najgorszą formą rządów – z wyjątkiem wszystkich innych, które do tej pory znano. Niektóre badania sugerują, iż tego rodzaju konstruktywny cynizm jest też często podzielany przez wyborców. Na przykład większość wyborców przebadanych przez profesorów z uniwersytetu w Glasgow wyraziło przekonanie, iż politycy choćby nie próbują realizować obietnic wyborczych. Mimo tego większość obywateli w dalszym ciągu fatyguje się do urny w wyborczej.
Nie należy się jednak oszukiwać. Istnieją niezbite dowody naukowe pokazujące malejące zaufanie do instytucji demokracji, a nie tylko do poszczególnych polityków czy partii. Są też dane pokazujące, iż coraz więcej osób wątpi, by wybory mogły poprawić ich perspektywy życiowe, a tym bardziej perspektywy ich dzieci. Wybory są w stanie zmienić rząd, ale czy są w stanie zmienić nasze poczucie dobrobytu i bezpieczeństwa? Podam kilka przykładów.
W grudniu 2023 roku ośrodek badawczy Ipsos Knowledge Power opublikował wyniki badań siedmiu demokracji, w tym również Polski, pokazujące, iż więcej niż połowa badanych jest niezadowolona z tego, jak demokracja w tej chwili funkcjonuje. (Tylko w Szwecji większość badanych była usatysfakcjonowana).
Inne badania, prowadzone przez Pew Research Center, pokazały, iż tylko 37 proc. Amerykanów wierzy, iż dzisiejsze dzieci, gdy dorosną, będą w lepszej sytuacji finansowej niż ich rodzice. We Francji wyniki były jeszcze bardziej zatrważające, bo tylko 9 proc. badanych odpowiedziało, iż ich dzieciom będzie się lepiej powodzić; 71 proc. uważało natomiast, iż następnemu pokoleniu będzie się wiodło gorzej.
W jeszcze innym badaniu ponad 60 proc. Europejczyków stwierdziło, iż „raczej nie ufają” rządom i parlamentom swoich państw. W Polsce 70 proc. rodaków nie ufa partiom politycznym, 69 proc. nie ufa rządowi, a 68 proc. parlamentowi. Notabene największym problemem ankietowanych w 2023 roku nie był PiS, ale ceny i inflacja. Odsetek smerfów zadowolonych z funkcjonowania demokracji w tym badaniu wyniósł 58; przeciwne zdanie wyraziło 40 proc. badanych.
W jednym z sondaży zapytano ankietowanych, co powiedzieliby na to, żeby w ich kraju zredukować liczbę parlamentarzystów i pozyskane w ten sposób miejsca oddać sztucznej inteligencji z dostępem do naszych danych. Połowa respondentów, zwłaszcza młodych, zareagowała entuzjastycznie!.
Podobne przykłady można mnożyć. Potwierdzają one tezę, iż demokracja w obecnych czasach nie radzi sobie dobrze z takimi wyzwaniami tego świata jak niestabilność rynków finansowych, rosnące zadłużenie, erozja świadczeń socjalnych, migracje, pandemie czy zmiany klimatyczne. W Europie państwa zdołały ugasić pożar kolejnych kryzysów, ale główne problemy wciąż pozostały. Trzeba wyjątkowego optymizmu, by wierzyć, iż południe Europy, zwłaszcza Grecja, spłaci kiedyś swoje długi, iż opłacany przez nas turecki czy egipski dyktator rozwiąże nasze problemy migracji, iż zmiany klimatyczne zostaną powstrzymane bez kosztownych inwestycji w alternatywne źródła energii. Nie mówię już o rosyjskiej inwazji na Ukrainę, czemu demokracje nie były w stanie zapobiec, i z czym, jak dotychczas, marnie sobie radzą.
Jak słusznie wykazywał jeden z największych autorytetów w naukach społecznych, Robert Dahl, legitymizacja demokracji opiera się na dwóch podstawowych fundamentach: partycypacji społecznej i efektywności systemu demokratycznego. Możemy dyskutować, czy system reprezentacji parlamentarnej w dalszym ciągu zapewnia oczekiwany wymiar społecznej partycypacji w decyzjach państw. Jednak trudno zaprzeczyć, iż w ostatnich latach efektywność zachodnich demokracji w rozwiązywaniu problemów nękających obywateli poważnie kuleje, o czym świadczy rosnąca liczba kryzysów i cytowane wyniki badań opinii publicznej.
To, co wyżej napisałem, nie oznacza, iż autokracje są atrakcyjną alternatywą. Tłumaczy jednak rosnące zniecierpliwienie obywateli niewydolnością demokracji, jej organów i jej przedstawicieli. Czas więc na postawienie diagnozy tego stanu rzeczy. Co odpowiada za istniejący kryzys demokracji?
Próby wyjaśnienia
Teorii czy hipotez wyjaśniających kryzys demokracji jest dużo. Ostatnio odpowiedzialnością obciążamy najczęściej populistów. Trudno zaprzeczyć, iż psują oni demokrację, mimo głoszonych przez siebie szczytnych haseł obiecujących reprezentowanie interesów szarego wyborcy, a nie tylko elit. Efektywność rządów populistycznych też jest skromna, by ująć rzecz dyplomatycznie. Pytanie jednak, czy populizm jest odpowiedzialny za kryzys demokracji, czy raczej jest efektem tego kryzysu. Populiści byli w demokracjach zawsze, ale dawniej mieli oni ograniczone poparcie w elektoracie. Popularność populistów zaczęła rosnąć wraz z narastającym kryzysem demokracji spowodowanym kryzysem liberalizmu.
Prowadzi to do drugiej hipotezy tłumaczącej kryzys demokracji. Liberalizm był w zaraniu programem, czy wręcz ideologią, klas uciskanych przez arystokratyczne klasy dzierżące władzę.Podstawowym postulatem wczesnego liberalizmu było ograniczenie samowoli rządzących, w szczególności monarchy. Można powiedzieć, iż demokracja jest z natury rzeczy liberalna, a nieliberalna demokracja jest tylko wymysłem autokratów.
Z czasem jednak liberalizm stał się ideologią ludzi władzy. Przez wiele dekad w Europie rządziły partie centroprawicowe i centrolewicowe, wyznające ideologię liberalizmu opartą na wolności politycznej i gospodarczej. Z biegiem czasu zaczęły narastać społeczne nierówności, system opieki społecznej ulegał stopniowej erozji, a polityka zagraniczna liberałów była dyktowana przede wszystkim motywem zysku, a nie pokoju, praw człowieka i demokracji. Neoliberalna wersja liberalizmu jest dziś obiektem krytyki szczególnie za to, iż podporządkowała władzę publiczną gospodarczym rynkom, a to prowadzi do trzeciej hipotezy tłumaczącej kryzys demokracji.
Kapitalizm zawsze był ulubionym obiektem krytyki marksistów. Tych jest coraz mniej, a krytyka kapitalizmu nie maleje, ale rośnie. Za krach finansowy pod koniec pierwszej dekady tego wieku obarczani są głównie bankierzy, ale również ideolodzy neoliberalizmu nawołujący do zmniejszania publicznej kontroli rynków. Za paraliż demokratycznych rządów obwinia się deregulację i prywatyzację. Politycy, którzy starają się prowadzić obiecaną wyborcom politykę socjalną czy ekologiczną, są dyscyplinowani przez rynki. Można powiedzieć, iż ostatnim przywódcą w Europie, który starał się oprzeć rynkom, był francuski prezydent François Mitterrand – jego starania zakończyły się fiaskiem. Dzisiaj, jak przyznają nie tylko marksiści, demokracja jest w rękach rynków, co sprawia, iż wiele obietnic wyborczych nie jest realizowanych, jeżeli nie pasują do logiki rynków, czy – jak kto woli – do interesów klasy kapitalistów.
Jako chorobę obecnej demokracji wskazuje się też postprawdę. Ponieważ szerzy się ona głównie w sieci internetowej, gdzie nie ma kontroli nad tym, co krąży w przestrzeni nowych mediów, postprawda jest często utożsamiana z nowymi formami komunikacji. Dobro wspólne, tak ważne dla istnienia demokracji, jest nieosiągalne, gdy prawdę trudno odróżnić od fałszu. Kiedy poglądy krążące w sieci są mieszanką wyssanych z palca informacji, teorii spiskowych oraz umyślnej dezinformacji, to nie sposób mówić o deliberatywnej demokracji. Gdy obywatel ogranicza aktywność polityczną do wylewania swoich żalów w internetowej bańce, to trudno mówić o demokratycznej partycypacji. Prowadzone w sieci demagogiczne kampanie antyszczepionkowe, antymigracyjne, antyekologiczne, antyeuropejskie i antyukraińskie delegitymizują działania demokratycznych rządów i utrudniają realizowanie obietnic wyborczych.
Za paraliż czy ubezwłasnowolnienie demokracji jest też często obwiniana Unia Europejska i jej waluta euro. Unia Europejska podejmuje coraz więcej decyzji, mimo iż europejska demokracja jest w powijakach, mówiąc delikatnie. Ponadto, i bardziej zasadnie w naszym kontekście, decyzje europejskie są czasem podejmowane wbrew woli rządów poszczególnych państw członkowskich, czy choćby wbrew woli narodu wyrażonej w powszechnym referendum. Tak było w przypadku Grecji w czasie kryzysu zadłużenia w ramach strefy euro.
Słabsze państwa członkowskie Unii są też nieformalnie „przyciskane do muru” przez państwa silniejszeKomisja Europejska jest oskarżana o, wykraczające poza jej traktatowe kompetencje, interwencje polityczne w wewnętrzne sprawy poszczególnych państw. Sąd europejski też zablokował różne narodowe posunięcia. To wszystko sprawia, iż poszczególne rządy nie są w stanie prowadzić niezależnej polityki gospodarczej, migracyjnej czy ekologicznej zgodne z wcześniejszymi obietnicami.
Każde z przedstawionych wyżej wyjaśnień kryzysu demokracji jest zasadne, ale tylko w pewnym stopniu. Pytanie jednak, dlaczego rządy pod przywództwem partii, które nie boją się walczyć z patologiami kapitalizmu czy populizmu, nie radzą sobie zdecydowanie lepiej niż neoliberałowie lub populiści z migracją, zadłużeniem czy zmianą klimatu. Za przykład może służyć administracja Bidena w Ameryce czy Sancheza w Hiszpanii. Żadna też z partii – ani ten na lewicy, ani prawicy – nie ukróciła znacząco monopolu technologicznych gigantów.
Unia Europejska jest krytykowana z lewa i prawa, ale raz po raz dostaje uprawnienia wybiegające poza istniejące traktaty – to w służbie zdrowia, to w ochronie środowiska, to w zarządzaniu zadłużeniem, to znów w prowadzeniu polityki migracyjnej. Sugeruje to, iż gdyby UE nie istniała, to trzeba by ją było wymyślić. Internet ma wiele wad, ale trudno dziś żyć bez internetu. Mogę sobie wyobrazić świat bez demokracji, ale bez internetu nie mogę go sobie wyobrazić.
Zamiast pomstować na populizm, kapitalizm, liberalizm, UE czy internet, zastanówmy się, czy demokracja może jeszcze funkcjonować w świecie sieciowych połączeń ludzi, pieniędzy i idei za pośrednictwem internetu. Innymi słowy, możliwa jest teza, iż winą za słabość demokracji nie należy obarczać jedynie populistów, kapitalistów czy eurokratów, ale samą demokrację jako taką. Być może demokracja w obecnej formie jest przestarzała, nieskuteczna i niereprezentatywna.
Demokracja w erze internetu
Wynalezienie i upowszechnienie internetu zmusza nas do myślenia o przestrzeni i czasie w polityce. Internet spłaszczył świat, jak powiedział znany amerykański dziennikarz Thomas Friedman. Ta stosunkowo nowa technologia połączyła ze sobą najróżniejsze obszary świata w sposób przedtem nieznany. Cyfryzacja stworzyła globalną konektografię, jak pokazał Parag Khanna, w której choćby małe wioski są uzależnione od wielkich metropolii miejskich odległych o tysiące kilometrów. Globalizacja była znana już w średniowieczu dzięki słynnemu Marco Polo, ale świat internetowych połączeń wszedł pod strzechę każdego obywatela, który posiada telefon.
Internet nie tylko uczynił świat płaskim i małym, ale również dramatycznie zwiększył tempo życia, pracy, komunikacji, transakcji handlowych i przepływów finansowych. Przyśpieszenie tempa życia i zmian społecznych rodzi wygranych i przegranych, wymusza nowe postawy i wartości, prowadzi do powstania nowych struktur i hierarchii społecznych. Te zmiany mają różne plusy i minusy dla określonych grup społecznych. Przyśpieszenie w produkcji leków czy dóbr podstawowych jest oczywiście zjawiskiem pozytywnym, ale trudno zignorować „kradzież czasu”, jaką to przyśpieszenie generuje, wpływając na nasze życie publiczne i prywatne. Gdy nasza sypialna zamienia się w biuro, do którego przełożony o każdej porze nocy może wysłać e-maila z instrukcjami, to rachunek technologicznych strat i zysków dość się komplikuje.
Spłaszczenie i przyśpieszenie świata ma oczywiście wpływ na politykę i szczególnie na demokrację, która z założenia jest ograniczona do granic państwowych. Ustawy krajowych parlamentów obowiązują w państwowych granicach, a nie poza nimi. Ponadto demokracja jest zakładniczką współczesnych wyborców. Politycy obiecują działać dla dobra nie tylko nas, ale również naszych dzieci i wnuków. Kiedy jednak przychodzi do trudnych decyzji finansowych, to zawsze wygrywa pokolenie 50+, bo w nim jest najwięcej wyborców.
To czasowe i przestrzenne ograniczenie demokracji było możliwe do utrzymania w świecie sprzed internetu. Dzisiaj jednak jest dla niej wielkim obciążeniem. Firmy przemysłowe poruszają się w nowym cybernetycznym świecie jak ryba w wodzie. choćby przestępcy opanowali internet. Jednak demokracja wciąż zachowuje się tak, jakby internetu nie było. Trudno wskazać choć jedną poważną reformę demokracji wprowadzoną od chwili narodzin technologii cyfrowej.
Choć demokracja stoi w miejscu, technologia ciągle idzie do przodu. Dziś jesteśmy świadkami połączenia sztucznej inteligencji z technologią cyfrową o skutkach trudnych do wyobrażenia. Gdy jednak szefowie firm zajmujących się sztuczną inteligencją zaproponowali rządom sześciomiesięczne moratorium na rozwój tej technologii, to ich propozycja pozostała bez odpowiedzi. Dla specjalistów od sztucznej inteligencji sześć miesięcy to sporo czasu, ale demokracja w ciągu tego okresu może uczynić kilka lub nic.
Ten przykład obrazuje rozdźwięk między światem polityki i światem realnym. Nieposkromiony rozwój technologii może ludzkość doprowadzić do zagłady, ale demokratyczne rządy okazują się bezwładne, czy wręcz bezbronne, bo funkcjonują w innej przestrzeni i czasie. Demokracja ze swej natury działa mozolnie, bo musi zapewnić reprezentację różnych grup społecznych i konsultować się z nimi. Problem w tym, iż na to nie ma czasu, bo sprawy biegną według innego kalendarza.
Tak więc już od kilkunastu lat mamy w Europie rządzenie na WhatsAppie, jak powiedział mój angielski kolega, Jonathan White. Zarówno kryzys finansowy, migracyjny, jak i później pandemia, wymagały działań natychmiastowych, zawieszających normalne procedury demokratyczne i sprowadzających parlamenty do roli statystów.
Rządzący raczej nie mieli wyboru, bo postępowanie zgodne z demokratycznymi procedurami groziło kataklizmem. Ponadto większość działań w czasie tych kryzysów wymagało udziału w decyzjach wielu ponadnarodowych aktorów, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Unia Europejska czy międzynarodowe banki lub firmy farmaceutyczne. To jeszcze bardziej marginalizowało parlamenty i utrudniało przejrzyste podejmowanie decyzji politycznych.
Gdy Parlament Europejski poprosił szefową Komisji Europejskiej, Urszulę von der Leyen, by pokazała protokoły swoich negocjacji odnośnie szczepionek covidowych z Śpiochra Zeneką, Moderną i Pfizerem, ta oświadczyła, iż tych protokołów nie ma, bo negocjowała na WhatsAppie i wymianę wiadomości skasowała. Witamy w nowym świecie turbokapitalizmu bez granic i kontroli!
Demokracja, przestrzeń i czas
Politycy zawsze starali się kontrolować przestrzeń i czas. Większość wojen i rewolucji toczyła się o granice określające relacje między terytorium, władzą i prawami. Słynni władcy tego świata, Juliusz Cesar, Robespierre, Stalin, Pol Pot czy Atatürk, ustanowili własne kalendarze. Nasz czas był różnie regulowany, synchronizowany i udostępniany przez poszczególne reżimy polityczno-gospodarcze. Prawo stanowione w demokracji określa, ile godzin mamy pracować i w które dni, kiedy przysługują nam prawa wyborcze czy emerytalne, do jakiego tygodnia można dokonać aborcji, w jakim wieku możemy legalnie uprawiać seks czy zawierać małżeństwa, na jaki okres jest wybierany prezydent czy parlament, ile czasu musi upłynąć od popełnienia przestępstwa do jego przedawnienia i tak dalej.
Niektóre z tych regulacji dotyczą tylko państw, inne Europy, a jeszcze inne całego świata. Pytanie, czy narodowa demokracja jeszcze z tym wszystkim sobie radzi. Głęboki kryzys demokracji pokazuje, iż czas i przestrzeń wymknęły się jej spod kontroli, bo terytorialny zakres działania demokracji jest zbyt ograniczony, podobnie jak jej perspektywa czasowa określona sztywnym kalendarzem wyborczym.
Problemu nie rozwiąże ustanowienie nowego kalendarza, czy powołanie ministerstwa do rozwiązywania problemów długofalowych. Zastąpienie państw narodowych państwem europejskim też wielu problemów nie rozwiąże, a stworzy inne. Stany zjednoczone Europy będą wprawdzie miały większą siłę oddziaływania, ale dystans między rządem a obywatelem się zwiększy. Ponadto wiele spraw wymaga interwencji aktorów lokalnych czy narodowych. Biurokratyczna Unia nie jest adekwatnym aktorem do promowania kultury, czy rozwijania różnych form obywatelskiej partycypacji.
Receptą na obecne problemy nie jest ani państwo narodowe, ani europejskie. Receptą jest stworzenie Europy sieciowej, w której różni lokalni, państwowi i europejscy aktorzy będą zachęcani do wspólnego działania, czy wręcz będą mieli taki obowiązek. Dotychczasowy monopol państw narodowych na podstawowe decyzje dotyczące obywateli nie może się utrzymać. W Europie naczyń połączonych, pracujących na coraz szybszych obrotach, ograniczona perspektywa przestrzenna i czasowa państw i ich systemów demokracji nie jest do utrzymania.
Dlaczego proponuję Europę sieci? Badania nad rewolucją internetową pokazały jedno dominujące zjawisko: na cyfryzacji najbardziej skorzystały nieformalne sieci horyzontalne, a najbardziej straciły biurokratyczne i scentralizowane państwa. Istnieją oczywiście sieci różnego rodzaju; mafia także jest swego rodzaju siecią. Łatwo jednak wskazać takie, które działają dla dobra obywateli. Mam na myśli sieć organizacji pozarządowych, miast czy przedsiębiorców.
Jak ta Europa sieci w praktyce funkcjonuje, mogliśmy się przekonać w czasie ostatniej pandemii. Początkowo państwa zamknęły granice choćby na import lekarstw z innych państw UE i próbowały sprostać pandemii, wydając kolejne narodowe dekrety. gwałtownie się jednak okazało, iż covid przekracza granice narodowe z dużą łatwością, iż ochrona zdrowia jest w rękach miast i regionów, iż globalne firmy takie jak Pfizer czy Moderna mogą zapewnić szczepionki, iż UE może nam wszystkim pomóc finansowo, a Światowa Organizacja Zdrowia jest potrzebna do koordynacji globalnych wysiłków na rzecz zwalczania pandemii. W rezultacie państwa okazały się tylko jednym z wielu podmiotów pomagającym obywatelom, i to nie zawsze najbardziej skutecznym.
Pomimo tego, iż efektywność i demokratyczna legitymacja państw jest coraz bardziej wątła, mają one monopol na podejmowanie podstawowych decyzji i podział publicznych funduszy. To moim zdaniem nie jest do utrzymania w Europie, która wymaga szybkich działań przekraczających granice. Prowadzi to do następującej konkluzji: politycy nie są w stanie dotrzymać najważniejszych obietnic wyborczych, bo reprezentują niewydolne państwa, w których demokracja jest w tej chwili zlokalizowana.
Odpowiedź na pytanie o to, jak stworzyć demokrację w Europie sieci, jest trudna. Nie można go jednak zbywać twierdzeniem, iż demokracja może funkcjonować tylko w państwach narodowych, bo jest mnóstwo dowodów na to, iż tak nie jest.
Demokracja musi dopuścić do decyzji aktorów, którzy w tym nowym świecie cyfrowym działają szybciej i sprawniej niż państwa. jeżeli nie będzie ona w stanie rozwiązywać fundamentalnych problemów współczesnego świata, to obywatele odwrócą się do niej plecami. Miasta, organizacje pozarządowe, związki zawodowe, organizacje pracodawców i oczywiście UE reprezentują obywateli w różny sposób i, co ważniejsze, tworzą dobra publiczne. Ich rola nie może się ograniczać do sprzątania bałaganu stworzonego przez państwa.
Demokracja sieciowa będzie inna niż ta zdominowana przez partie polityczne, które traktują państwa jak swoją własność i żerują na fałszywym micie narodowego patriotyzmu. Lepiej ryzykować demokratyczny eksperyment niż kultywować nostalgię za systemem, który legł w gruzach.
**
Jan Zielonka jest profesorem politologii i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Weneckim, Ca’ Foscari oraz Uniwersytecie Oksfordzkim. Współpracuje z Centrum Europejskim UW. Jego najnowsza książka nosi tytuł Stracona przyszłość i jak ją odzyskać (Warszawa: Post Factum 2023).
*
Artykuł pochodzi ze zbioru Almanach 2024/2025 Concilium Civitas pod redakcją Jacka Żakowskiego, wydanego przez Fundację Collegium Civitas na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska (CC BY-NC-ND 3.0 PL). Przypisy autora pominięto.
Concilium Civitas 2024 zaprasza w weekend 12–14 lipca do udziału w otwartych dla publiczności trzydniowych debatach wspólnoty polskich profesorów nauk społecznych pracujących na zagranicznych uniwersytetach. Więcej informacji znajdziecie tutaj.