Wielki powrót klasycznego rocka!

myslpolska.info 1 rok temu

Tak w uproszczeniu mógłbym opisać całość twórczości zespołu z Kalifornii! Dosyć długo zbierałem się do tej recenzji, ponieważ „Rival Sons” to dla mnie jeden z najważniejszych zespołów.

Wiem, iż są miłośnicy ich muzyki również wśród naszych czytelników, zatem chciałem dać sobie nieco czasu w osłuchanie się z najnowszym wydawnictwem Amerykanów. Od premiery minął już ponad miesiąc, a ja nie mogę przestać słuchać i to jest już czwarta z kolei płyta RS, która całkowicie mnie pochłonęła.

Początki istnienia formacji sięgają roku 2006, kiedy to charyzmatyczny wokalista Jay Buchanan zaczął występować w solowym projekcie wraz ze swoim przyjacielem, perkusistą Michael`em Miley, jednak w pełnowymiarowy zespół przerodziło się to dopiero w 2009 roku, kiedy najpierw gościnnie, a później na stałe dołączył do nich gitarzysta i kompozytor Scott Holiday. Są takie mieszanki charakterów i talentów, które w połączeniu stają się kompletną, „samonapędzającą się” maszyną – tak było w przypadku „Rival Sons”. Nagrali oni debiutancki w towarzystwie dwóch innych muzyków, jednak nieco później wyklarował się obecny skład zespołu, kiedy to na gitarę basową wszedł Dave Beste, okazując się doskonałym „nabytkiem”.

Wszyscy Panowie pochodzą z Long Beach w Kalifornii, jednak ich nieformalną „bazą” i miastem nagrań stało się Nashville w stanie Tennessee. Nic dziwnego, jest to bowiem niemal od 100 lat kolebka amerykańskiego grania. Ciekawostka: Nashville to miejsce, gdzie występuję najwięcej muzyków na kilometr kwadratowy! Ilość studiów nagraniowych, klubów koncertowych oraz ludzi związanych z branżą (gównie country) jest tam wręcz nie do określenia! Muzyka na żywo dobiega z każdego zakamarka, każdej knajpy, klubu czy studia! Trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce dla ludzi tworzących muzykę zakorzenioną w tradycji południa USA, a tak właśnie grają Rivale! To jest ROCK pełną gębą, ale w każdym dźwięku słychać tam ukłony w stronę korzeni – blues, country, rock`n`roll, soul, folk czy choćby gospel. Nie mogło być inaczej – Jay (ur. w 1975 roku) od najmłodszych lat śpiewał w chórze gospel, dorastał otoczony muzyką i klimatem Woodstock 69, a czego by nie mówić o tym zdegenerowanym pokoleniu (temat na osobny felieton), to przy okazji tworzyli naprawdę genialną muzykę, ale wróćmy do Rival Sons.

W tym miejscu należy się Czytelnikom wyjaśnienie – skąd moja fascynacja Rivalami i dlaczego stali się dla mnie tak ważnym zespołem? Jak już kiedyś wspominałem przy okazji innej recenzji, jeżeli chodzi o muzykę rozrywkową to jestem absolutnym amerykanofilem, a doprecyzowując – fanatykiem Południa USA. Kocham blues, country, rock’n’roll – wraz razem ze wszystkimi przepoczwarzeniami i odmianami tych gatunków. Naturalnie więc lubuję się również w klasycznym rocku spod znaku „Led Zeppelin”, „Deep Purple”, „Black Sabbath”, „The Doors”, „The Allman Brothers Band”, „Lynyrd Skynyrd”, „Rush”, „Aerosmith” i wielu innych. Ten gatunek miewał wzloty i upadki, jednak nieprzerwanie od lat 60. ubiegłego stulecia istnieje, a choćby rozwija się. w tej chwili (na szczęście dla mnie) przeżywa swoiste odrodzenie, które muzycznie zatoczyło koło, co w tym wypadku nie jest zarzutem.

W ostatnich latach pojawiło się mnóstwo nowych zespołów, które sięga do tradycji rocka, ale nie starając się na siłę wymyślić coś innego, a wykazując pełne zrozumienie dla stylu i jego korzeni. Sam rock, jako gatunek to przecież owoce, które wyrastają na drzewie rock’n’rolla, zaś korzeniami są tu blues i country. Wśród ludzi, którzy nie znają źródeł często słyszę, iż „Rival Sons” grają tak trochę jak „Led Zeppelin”, albo inni klasycy, tylko dodają coś od siebie. Można oczywiście użyć takiego skrótu, nie tak to jednak wygląda.

Jakbym to miał najszybciej zobrazować tę zależność to ująłbym sprawę tak: chcesz grać jak „Led Zeppelin” czy „Lynyrd Skynyrd”? Zacznij słuchać i grać Muddyego Wattersa, B.B. Kinga, Erica Claptona, Raya Charlesa, Jamesa Browna czy Johnego Casha i Elvisa Presleya! Sięgnij do korzeni, zrozum je i pokochaj! Nie byłoby Jimmy’ego Page’a bez B.B. Kinga czy Erica Claptona!

Panowie z „Rival Sons” doskonale to rozumieją, co słychać na każdej ich płycie! Oczywiście jest to rasowy ROCK, pełen przesterowanych brzmień, gwałtownych zmian tempa, głośnych riffów gitarowych, krzykliwych wokali i energetycznych partii sekcji rytmicznej, jednak każdy z ich utworów można sprowadzić do minimum – zagrać tylko na gitarze akustycznej i zaśpiewać. Wówczas staje się piosenką blues/country/folkową. To nie jest przypadek – fascynacje muzyczne i ukształtowanie w tym klimacie są wręcz oczywiste, tym bardziej, iż Panowie to już nie młodziaki, a średnie pokolenie urodzone w latach 70. Oni tym nasiąkali od urodzenia!

Poza tym niosą ze sobą pewną wartość dodaną – nie są tylko odtwórcami tego klimatu, jak wiele innych bandów. Rivale piszą naprawdę niesamowite kompozycje i w tym teoretycznie „zgranym” już gatunku przez cały czas zaskakują rozwiązaniami. Do tego są wybitnymi oraz skutecznymi muzykami, co daje nieprawdopodobny efekt na żywo! W 2018 roku, z przyjacielem, gitarzystą pojechaliśmy do Gdyni na koncert Amerykanów, który odbył się w nieistniejącym już klubie Ucho. Występ Rivali zrobił na nas tak ogromne wrażenie, iż jeszcze tej samej nocy (wracając z Gdyni) postanowiliśmy zebrać skład muzyków i grać klasycznego rocka! Tak powstał mój zespół – Bastard Brothers i od tego czasu z ekipą nie opuszczamy żadnego koncertu Rivali w Polsce. Przejdźmy jednak do nowej płyty.

Jest to siódmy, studyjny album grupy i drugi wydany przez jedną z największych wytwórni na świecie Atlantic Records przy współudziale Low Country Sound. Tym razem na płytę przyszło nam poczekać aż 4 lata, ale poprzeczka została zawieszona niemożebnie wysoko przez wcześniejszy krążek czyli „Feral Roots”, który był po prostu niesamowity! Szczerze mówiąc, to miałem choćby pewne obawy i myśli typu „co oni mogą jeszcze zrobić by choćby utrzymać poziom?”. Amerykanie postanowili podejść do tematu bardzo poważnie – nie tylko stworzyli „koncept-album”, ale już zapowiedzieli, iż w tym roku wyjdzie kontynuacja o tytule „LIGHTBRINGER”

Płytę promował (jako pierwszy singiel) utwór oraz klip do niego „Nobody Wants To Die”. Teledyski RS to w ogóle osobna sprawa – wszystkie są świetnie zrealizowane i doskonale współgrają z muzyką oraz tekstem każdego kawałka. Tym razem obraz przywodzi na myśl skojarzenia z filmami Quentina Tarantino, jest w klimacie „sensacyjno-kryminalnym”, z wielkim ukłonem w stronę lat 70. – polecam. Gdy singiel się ukazał, to już wiedziałem, iż oni to znowu zrobili! Nie myliłem się, po 4 latach otrzymaliśmy kolejny doskonały album – inny niż pozostałe, a jednocześnie tak „rivalowy”. Siódma płyta, a panowie (wciąż zataczając koło w stronę korzeni) nie zjadają własnego ogona tylko konsekwentnie rozwijają styl, nie bojąc się eksperymentów, zwłaszcza z brzmieniem.

„Darkfighter” to płyta, której polecam słuchać „od do”, w takiej kolejności, jaką zaproponowali artyści ponieważ całość jest bardzo konkretną koncepcją. Tytuł płyty (w wolnym tłumaczeniu wojownik mroku) doskonale oddaje klimat muzyczno-liryczny, który jawi nam się na nowym krążku RS. Tak, to zdecydowanie najmroczniejsza płyta w dorobku muzyków – pełna niepokojących harmonii oraz melodii. Nie wiem dlaczego, ale moje pierwsze skojarzenia (być może ze względu na warstwę melodyczna) powędrowały do Liverpoolu, pomyślałem – tak brzmieliby wkurzeni Beatlesi. Całość płyty ma niespełna 40 minut, ale to w zupełności wystarczy. Osiem utworów, które niezwykle ciekawie napędzają krążek – otwarcie to „Mirrors” z intro na organach Hammonda, które przywodzi na myśl właśnie gospelowe klimaty. Tod Ogren to klawiszowiec, który sesyjnie dołączył do składu na płycie „Great Western Valkyrie” (2016 rok), czyli w okresie, kiedy poznałem zespół i natychmiast zakochałem się w ich muzyce! Numer jednak nie podąża tym szlakiem, bowiem w rozwinięciu dostajemy energetyczny riff ze specyficznym, „poszatkowanym” bitem perkusyjnym i tu muszę się zatrzymać.

Perkusista Mike Miley to muzyk wybitny, który do każdego kawałka buduje rytmikę w charakterystyczny sposób mieszając elementy „szufli” bluesowej, swing, jazz, a choćby rytmów folkowych. To wszystko gra z nieprawdopodobnym „ciosem”, który sprawia, iż całość dostaje mocnego, rockowego charakteru. Często porównywany jest stylistyką grania do Johna Bonhama („Led Zeppelin”) i słusznie, ale to absolutnie nie jest zarzut – Bonzo był jednym z najwybitniejszych bębniarzy w historii muzyki rozrywkowej i jestem w stanie tej tezy bronić w najdłuższej choćby dyskusji! Miley jest jednak jedyny w swoim rodzaju i uwielbiam jego czujność, która stała się niezawodna na żywo.

Dwa następne utworu to single: „Nobody wants to die” i „Bird In The Hand” – tu z kolei mamy pełne spektrum brzmień gitarowych – od przypominających banjo akustyków po mocno przesterowane gitary elektryczne. Scott Holiday zwany również Mr. Fuzzlord nie bez przyczyny ma taki pseudonim. Znany jest z tego, ze kocha brzmienie fuzz czyli charakterystycznego efektu gitarowego (mocny, „brzęczący” przester) i wykorzystuje wiele odmian takiego brzmienia. Co interesujące część efektów gitarowych wykonuje dl Mr. Fuzzlorda Polak z Ożarowa Mazowieckiego – Pan Jacek Pierwszy w działaniu czyli firma Karaluch Custom!

„Bright Light” i „Rapture” to są dla mnie takie strzały, iż kiedy pierwszy raz usłyszałem te utwory to dosłownie mnie zamurowało! To jest kwintesencja tego, co kocham w muzyce rockowej – polot, ogrom wyobraźni, mnóstwo przestrzeni i „oddechu”! Piękne kompozycje, bardzo melodyjne (zwłaszcza „Bright Light”) – minimalistyczne, a jednocześnie tam, gdzie trzeba spływają na słuchacza wielkim brzmieniem! Teksty obydwu utworów są bardzo osobiste dla Jaya (wokal) i wyśpiewane niezwykle emocjonalnie. Buchanan to moim zdaniem najlepszy wokalista w tzw. nowej fali klasycznego rocka. Obdarzony nie tylko doskonałym aparatem głosowym i możliwościami, które w pełni wykorzystuje, piękną barwą, ale również, a adekwatnie przede wszystkim ogromną wrażliwością muzyczną i genialnym zmysłem interpretacji! W połączeniu z głębokim uduchowieniem (o którym często opowiadają jego teksty) daje to nieprawdopodobny efekt – Jay to prawdziwy szaman! Przy jego talencie i wrażliwości myślę, iż mógłby wyśpiewywać treść etykiety proszku do prania, a słuchacze byliby do głębi poruszeni.

„Guillotine” oraz „Horses Breath” to utwory bardzo zróżnicowane, wykorzystujące pełne spektrum kolorów i rozwiązań aranżacyjnych – przynoszą zmiany rytmiczne i brzmieniowe. W produkcji nałożono tu sporo efektów wokalnych. o ile miałbym tej płycie poczynić jakikolwiek zarzut to choć w ostatecznym rozrachunku sprawa jest kosmetyką, to jednak uważam, iż momentami wokal Jaya jest nieco zbyt przesterowany. Lider ma w głosie naturalny „piach i drive”, więc nie potrzebuje takiego „dopalacza”, ale jest to chyba tylko moje wrażenie, ponieważ wśród ludzi, których znam, a także w recenzjach oficjalnych to właśnie produkcja wokali jest oceniana najwyżej.

„Darkside” – najlepszy utwór na płycie – doskonałe zwieńczenie tej części historii. Równocześnie sądzę, iż jest to chyba najlepiej zaśpiewany przez Buchanana utwór ze wszystkich albumów RS. Kawałek zaczyna się mocnym riffem, który bardzo gwałtownie zostaje wyciszony, a w jego miejsce wchodzi hipnotyzująca partia gitary akustycznej i tu tworzy się prawdziwa magia… To w jaki sposób prowadzony jest głos, jak swobodnie Jay porusza się między mocnymi, górnymi partiami (zahaczającymi o falsety), a dolnymi (o które nigdy go nie podejrzewałem) to prawdziwe mistrzostwo! Kawałek kończy się w taki sposób, iż możemy się tylko domyślać ponownego wykorzystania tego riffu na co bardzo liczę w kontynuacji płyty. Nie mogę się również doczekać by usłyszeć „Darkside” na żywo, a jeszcze w tym roku będzie taka okazja!

Jesienią – 5 i 6 listopada Kalifornijczycy wracają do Polski z dwoma koncertami – Warszawa, Klub Stodoła (5 IX) i Poznań Klub Muzyczny B17 (6 IX). Powiedzieć, iż bardzo Państwu polecam te występy to jak nic nie powiedzieć… Na RS byłem 4 razy i to były najlepsze koncerty, jakie w miałem okazję przeżyć (a trochę tego było). Nie chciałbym zostać posądzony o świętokradztwo, ale kiedyś mój przyjaciel użył pewnej przenośni, która moim zdaniem jest tu w pełni adekwatna i uzasadniona – koncerty Rivali to po prostu „rockowe nabożeństwa”! Są zawsze długie, intensywne, zróżnicowane pod względem napięcia, a dzięki cudownej charyzmie wszystkich muzyków ich występy angażują całą publikę! W tym nie da się nie uczestniczyć.

W 2019 roku, w Stodole, był komplet, a to, co tam się wydarzyło przeszło najśmielsze oczekiwania wszystkich. Pod koniec koncertu (chyba jako drugi bis) wykonali „Shooting The Stars” i razem z Jayem śpiewała dosłownie cała sala! To było niczym duchowe przeżycie – eksplozja muzyki i czystej radości! Co ważne członkowie zespołu są w tym razem ze słuchaczami – dosłownie spalając się na scenie – tego nie można udawać, więc jeżeli chcecie Państwo wziąć udział w rockowych rytuałach, to koncerty „Rival Sons” w Polsce są ku temu najlepszą okazją, tym większą, iż promować będą tak doskonały album!

Bartosz Iwicki

fot. public domain

Myśl Polska, nr 29-30 (16-23.07.2023)

Idź do oryginalnego materiału