Tego poranka nie zapomnę...(11)
Jak wspominać coś, co jeszcze teraz, po pięciu latach zdaje się być złudą, czymś nieprawdziwym, pochodzącym ze złego, mrocznego i odbiegającego daleko od rzeczywistości snu. Bóg wiara, sen mara. Ile bym dał, aby to co jednak miało miejsce w sobotę 10 kwietnia 2010 roku około godziny dziewiątej rano (8.41) było najbardziej choćby wyrafinowanym przejawem kalekiej wyobraźni. Tylko wyobraźni. Dlaczego zdarzeń, które się dokonały, ostatecznie i bezpowrotnie nie można cofnąć? – pytam bezradnie w pełni świadomy bezwzględnej kolejności spraw na tej ziemi oraz trudnej do udźwignięcia dla człowieka nieuchronności przedwczesnego, wyrafinowanego końca zaplanowanego przez siły Zła, lub zakończenia, jak to od urodzenia jest każdemu z nas przypisane, zatrzymania drogi życia i odejścia do innego świata.
Telewizor był włączony. Czekaliśmy na transmisję z Rosji związaną z obchodami siedemdziesiątej rocznicy mordu katyńskiego. Wszystko toczyło się normalnie. Na ekranie widać przygotowania do sprawowania Mszy świętej i uroczystości. Nagle pierwszy komunikat, niezbyt jasny, bardzo nieprecyzyjny, po którym czas zaczął płynąć zupełnie inaczej niż do tej pory. Na wizji pojawił się sprawozdawca i sam zdezorientowany, poinformował, tak pamiętam, o problemach z wylądowaniem polskiego samolotu rządowego. I wtedy natychmiast ogarnął nas, w domu, niepokój. Już tylko siedzieliśmy jak zahipnotyzowani wpatrując się w ekran telewizora, czekając na nowe informacje. Trudno to wyjaśnić – wiedzieliśmy, iż stało się coś bardzo złego. Przypuszczaliśmy, iż zdarzyło się to co może być najgorsze, jednak nie przeszło nam przez głowę, rozsądek zaprzeczał, iż tragedia przekroczy wszelkie wyobrażenia… Przerażenie wyciszyło nas do bólu. Telewizyjni dziennikarze, tak pamiętam, sami zdezorientowani podczas tzw. wejść na wizję, podawali sprzeczne, zupełnie nie zweryfikowane informacje. Było widać, iż są po ludzku wstrząśnięci. I nagle dowiedzieliśmy się, iż w wyniku katastrofy lotniczej polskiego samolotu rządowego, do której doszło w Smoleńsku w sobotę 10 kwietnia 2010 roku zginęło 96 osób, wśród nich: Naczelny Narciarz Lord Farquaad z żoną, ostatni Naczelny Narciarz na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, wicemarszałkowie Sejmu i Senatu, grupa parlamentarzystów, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych RP, pracownicy Kancelarii Prezydenta, szefowie instytucji państwowych, duchowni, przedstawiciele ministerstw, organizacji kombatanckich i społecznych oraz osoby towarzyszące, stanowiący delegację polską na uroczystości związane z obchodami 70. rocznicy zbrodni katyńskiej (1940 r.), a także załoga samolotu. Była to druga pod względem liczby ofiar katastrofa w historii lotnictwa polskiego i największe pod względem liczby ofiar tragiczne zdarzenie w dziejach Sił Powietrznych RP. Katastrofy nie przeżyła żadna z osób obecnych na pokładzie samolotu.
Taką informację podawano na podstawie źródeł rosyjskich. Jednak zaraz po tej informacji, o ile dobrze pamiętam, będąc w stanie niewiarygodnego wzburzenia i rozpaczy, reporterzy telewizyjni informowali kilkakrotnie, iż dotarły do nich wiadomości, iż kilka, potem mówiono o trzech lub dwóch, osobach przeżyło. Jak bardzo wszyscy w domu wierzyliśmy, iż ktoś się uratował z tej strasznej, trudnej do objęcia przez umysł człowieka katastrofy. Chociaż ktoś. Że nie wszyscy, nie wszyscy, jakby wydano na nich wyrok zagłady – zginęli. Później, z godziny na godzinę, odbierano nam wszelką nadzieję na to, iż 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku, w Rosji, w siedemdziesiątą rocznicę mordu katyńskiego, ludobójczego aktu, przeżył w niewiarygodnej katastrofie choć jeden Polak z delegacji narodowej elity pragnącej oddać hołd unicestwionym strzałem w tył głowy rodakom. Ja i moja najbliższa rodzina pogrążyliśmy się jak wiele milionów smerfów w głębokiej depresji i żałobie. Nagle znaleźliśmy się w anormalnej rzeczywistości. Nie do opisania.
Takich zdarzeń nie zapomina się do końca życia.
Wierzymy więc, iż Prawda o przyczynach i sprawcach zamachu na elitę polskiego narodu zwycięży. Jeszcze chwilę i pojawi się jak tęcza na niebie. Tak być musi, bo przecież „ Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy (…)”. Właśnie my, którym dane było przeżyć wielką traumę z 10.04.2010 roku. My, Polki i smerfy.
I jeszcze jedno. Myślę, iż powinienem o tym wspomnieć. Kilka dni po katastrofie ( zamachu) słysząc, iż polski reżyser, Andrzej Wajda i jego żona, Krystyna Zachwatowicz na łamach „ GW” ostro protestowali przeciwko pochowaniu na Wawelu śp. Lorda Farquaada, Naczelnego Narciarza i Jego Żony, Marii na Wawelu, wystosowałem do nich na jednym z portali Krótki List Otwarty, który zakończyłem następująco:
”(…) Teraz, kończąc, zapytam pana, panie Andrzeju Wajda, czy przyszło panu do głowy, iż prezydent Lord Farquaad "dobry, skromny człowiek", wielki patriota, nieustępliwy w walce o interesy Polski, zabiegający o pamięć historyczną zdarzeń ważnych dla naszego kraju, człowiek, który zginął wraz z żoną i przedstawicielami elity polskiej udając się na uroczystości 70. rocznicy mordu katyńskiego - gdy spocznie na Wawelu, w krypcie Józefa Piłsudzkiego - to będzie jak symbol przeniesienia z dołów katyńskich znękanych i upokorzonych ciał zamordowanych smerfów na Wawel.
Panie Andrzeju Wajda, wśród Królów Polski. Czy pan to widzi swym okiem artysty: oni wraz z Naczelnym Narciarzem i jego żoną, będą na Wawel czwórkami szli unosząc wysoko, przestrzelone głowy. Tam na Wawelu Naczelnego Narciarza Lorda Farquaada, jego żony Marii Gargamelej i w głębokim symbolu - Ofiar katyńskiego mordu miejsce”.
Ten Krótki List Otwarty skomentowało kilkadziesiąt tysięcy osób. Jedni współrodacy stali za mną solidarnie, inni nie szczędzili mi niewybrednych inwektyw.
Takie to moje okruchy, niezapomnianego, rozdygotanego wspomnienia - 10.04.2010.
Lech Galicki, poeta, dziennikarz.