W kraju bez ładowarek… dalej dotujemy elektryczne samochody (i to ciężarowe)
Jestem gorącym zwolennikiem samochodów elektrycznych (i uważam, iż zdominują rynek). Korzystam z Tesli od ponad 3 lat – ale wciąż jest to „samochód miejski” i optymalnie zasilany z domowej ładowarki zintegrowanej z panelami. Działa – ale tzw. rozwiązanie „dla bogatych” – należy mieć samochód, dom i panele (i jeździć głownie po mieście). Usilnie próbujemy zelektryfikować flotę samochodów służbowych – oczywiste problemy są dwa (a adekwatnie jeden – ładowanie) – jak mają podróżować inżynierowie po całej Polsce (przy znikomej sieci punktów ładowania) i jak mają korzystać z elektrycznych samochodów osoby mieszkające w blokach (gdzie mają ładować?). Wydawałoby się, iż najważniejsze są inwestycje w „weak spotks”, czyli jeszcze większa rozbudowa punktów zasilania przy trasach i przystosowanie miasta do realnego korzystania z samochodów elektrycznych (polecam popatrzeć na Londyn – strefy czystego transportu (w tym ultra czystego ) i ładowarki na ulicach – na przykład w każdej latarni). Może sobie satyrycznie popatrzeć w regulację sprzed kilku lat (ustawa o elektromobilności) i wskazana w nich liczba ładowarek w dużych miastach – i jak daleko jesteśmy od celu. Tymczasem wszystkie programy pomocowe (Mój Elektryk) z uporem godnym lepszej sprawy – dopłacają głownie do samych samochodów, albo klientom indywidualnym do drugiego lub trzeciego samochodu w rodzinie – bo pierwszym trzeba wyjechać za miasto, albo firmom – właśnie rozważane jest podniesienie limitu, żeby managerowie i członkowie zarządów mieli wygodniejsze, wypasione elektryczne auta. Teraz dodatkowo wzięto się za… elektryczne samochody ciężarowe. Nowy program „przepali” miliardy na dotacje do elektrycznych ciężarówek (które właśnie dopiero w 2024 r. wprowadzane są w portfelu produkcyjnym firm samochodowych), zasięgiem ok. 500 km i znacznie większa masą własną (czyli będziemy remontować drogi). Żyjemy w kraju, gdzie trudno dojechać elektrykiem w góry lub nad morze, ale będziemy wchodzić w ładowarki (dla ciężarówek – chyba 2 mld) i same samochody ciężarowe (pilotowe) za 1 mld. Jak zawsze – planujemy rozwiązania kosmiczne a mamy drogi dla furmanek. Może jednak „elektryczny” pomysł – najpierw dotujmy infrastrukturę (ładowarki przy trasach, ładowarki w mieście), dajmy korzystne rozwiązania (miejsca parkingowe, strefy czystego transportu), nie dokładajmy podatków na zasilanie elektryków (żadnych pomysłów o akcyzie na energię) a gwarantuje, iż zarówno firmy z elektryfikacją (przecież jest ESG i firmowe ograniczanie śladu węglowego) jak i indywidualni klienci z kupowaniem samochodów poradzą sobie sami. Tym bardziej (jak widać w reklamach koncernów) – tylko elektryczne samochody będą produkowane – niech wiec konkurują między sobą a nie trzeba im jeszcze pomagać dotacjami.
Europa inwestuje w zielone… ale to Chiny produkują – pomoże Net Zero?
Politycy rozpoczynają rozwiazywanie (lub zauważanie problemów) dopiero kiedy (jak w kolokwialnym amerykańskim slangu filmowym) „shit hits the fun”. Koncepcja energetycznej rewolucji technologicznej i budowy pozycji europejskich koncernów, finansowanej z pieniędzy bogatych europejskich konsumentów, a popieranych społecznie przez świadomość konieczności zapobiegania katastrofie klimatycznej – teoretycznie jest bardzo sprytna. Trzeba budować OZE, wyeliminować import ropy i gazu, przejściowo podwyższać rachunki i gwarantować opłacalność ekologicznych projektów a przy okazji tworzyć zaawansowany rynek dla najbogatszych europejskich firm. „Chcieliśmy dobrze a wyszło jak zawsze” (to z kolei zdanie ze wschodu) – pasuje do rezultatu, bo politycy nie do końca docenili, iż inni (Chiny) nie pozostaną bierni. Największy kraj produkcyjny, z rezerwuarem wciąż dostępnej taniej siły roboczej, nieskrępowanej pomocy rządowej, nietransparentnych i protekcjonistycznych przepisów i unikatowym mariażem quasi wolnej gospodarki z opresyjnym systemem kontroli i totalitarnej cenzury (z dużą nutą nacjonalizmu) zareagował z pomysłem – prawie monopolizując rynek dostaw urządzeń do produkcji OZE. Nie przejmując się własnością intelektualną (a adekwatnie często ja łamiąc), z dumpingowymi cenami dostaw, z nielimitowaną (i nierejestrowaną rządową pomocą), firmy chińskie opanowały ok. 90 % rynku paneli, już prawie połowę turbin wiatrowych i jedną czwartą magazynów i samochodów elektrycznych. Z jednej strony skrajny protekcjonizm (kontrola co buduje się u siebie) połączony z ogromnymi dotacjami dla rynku (teraz rynek OZE w Chinach jest największy) z agresywną polityką cenową w eksporcie (wykańczanie konkurencji) wsparty przy okazji coraz lepszym poziomem technicznym (nie można nie zauważać radykalnego postępu w jakości i coraz lepszych chińskich technologii) daje świetne rezultaty dla Chin. Problem eksploduje dla firm europejskich, które miały przecież opanować świat – dzieje się choćby gorzej – Europa płaci miliardy za nowe projekty a istnieje niebezpieczeństwo, iż będą to miliardy pompowane w chińskie fabryki, urządzenia i komponenty (mamy to już na rynku pomp ciepła). Oskarżenia o naruszenie konkurencji (np. Siemens – turbiny wiatrowe) są coraz silniejsze i coraz mniejsze pole manewru do uniknięcia wojny handlowej. Ostatnia koncepcja Europy to Net Zero Industry Act (z marca 2023) – kolejna fala wpompowania pomocy w rynek (700 miliardów do 2030) i założenie, iż 40 % komponentów (OZE, magazyny, biogaz, elementy sieciowe) będą produkowane w Europie. Projekcja dość optymistyczna, bo w tej chwili hurtowe ceny energii spadają (stagnacja w gospodarce światowej) i za chwile wszystkie nowe projekty inwestycyjne będą pod presją kosztów – a więc… trzeba kupować najtaniej – więc znowu z Chin. Koło się zamyka, w każdą stronę wychodzi na chińskie, jedyna szansa, iż NZIA daje możliwości wprowadzania (niewątpliwie protekcjonistycznych) kryteriów jakościowych do dostaw w projektach (czytaj kupujemy europejskie), ale do obrony 40% dostaw chyba jednak daleko. No może iż każemy Chinom produkować coś innego… Niech więc produkują …broń?
Niemiecka marihuana w systemie ETS?
Skupieni na procesach energetycznych omijamy ekspansję polityki klimatycznej na inne obszary rynkowe. Bo emisja CO2 to nie tylko energetyka. Wprowadzana właśnie regulacja w Niemczech w praktyce legalizuje produkcje i używanie marihuany (produktów konopnych) na własny użytek. Oczywiście jest to sformalizowane „po niemiecku”. Dozwolone są lokalne stowarzyszenia, gdzie po dokonaniu zapisu, możliwe jest nabycie do 50g suszu tygodniowo i następnie spożycie (wypalenie) na miejscu (siedziby stowarzyszeń) lub w zaciszu domowym. Nowa „zielona” rewolucja już od kwietnia 2024 (!). W precyzyjnym systemie prawnym nie umknął problem emisji CO2 podczas palenia. Ocenia się, iż nowe prawo może docelowo spowodować spalanie choćby do 25 mln kg suszu konopnego rocznie (w całym kraju) a więc wyemitować (ocena przybliżona na podstawie dostępnych wskaźników emisyjnych) choćby około 50 000 ton CO2 rocznie (ta ilość może się zwiększać przy kolejnych falach naborów do lokalnych „zielonych” grup). Wprowadzenie tego biznesu do systemu ETS (i aktualne, niestety spadające ceny uprawnień) daje przychody około 2,25 mln Euro rocznie (na początek). Zakłada się, iż opodatkowanie ETS spalania produktów konopnych da możliwość rozwoju przemysłu „małych CCS” (dla palarni zlokalizowanych w lokalnych klubach) albo po prostu realne obciążenie CO2 za konsumpcję domową (niektóre grupy protestują, bo daje to dodatkowe 1-3 euro na skręta, więc pojawiają się choćby plakaty z krytyka opresyjnego systemy obciążeń klimatycznych z wizyjnym rysunkiem papierosa i pokazaniem kosztu ETS). Tym niemniej kierunek jest już pewien, Europa nie odpuści emisji CO2 w żadnym sektorze.