Reformator jak Binienda

8 lat temu

Dygresja o motywacji i zarządzaniu, która wyskoczyła pod moją poprzednią notką, przypadkowo zbiega się z moimi ostatnimi zainteresowaniami lekturowymi. Pociągnę ją więc w notkę promującą najnowszy felieton.

Zbieżność tematów jest przypadkowa. Felietony piszę z tygodniowym wyprzedzeniem. Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, iż będę miał na blogu obrońcę „piramidy Maslova” w naukowo-naukowej „teorii zarządzania”.

Problem, który mnie fascynuje, wygląda w uproszczeniu tak. Ekonomia neoklasyczna odwołuje się do trzech założeń na temat Natury Lucka, które ciocia Wiki (za Weintraubem) definiuje tak:

1. People have rational preferences between outcomes that can be identified and associated with values.
2. Individuals maximize utility and firms maximize profits.
3. People act independently on the basis of full and relevant information.

To, co ludzie tacy jak Reformator nazywają „nauką”, jest sztuką konstruowania modeli matematycznych odwołujących się do tych założeń. jeżeli je odrzucimy, większość pojęć ekonomicznych, które traktuje się jako niedyskutowalne prawdy (np. teoria przewagi komparatywnej) robi „trrrach!” o kant bioder.

Dowcip polega na tym, iż te założenia są w oczywisty sposób fałszywe. Jako ludzie jesteśmy nieracjonalni. A choćby gdybyśmy byli racjonalni, to nie mamy „full and relevant information” o skutkach większości naszych decyzji. Nasze najważniejsze decyzje życiowe, typu wybór pracy, założenie rodziny czy wybór miejsca zamieszkania, rzadko służą maksymalizowaniu użyteczności – i tak dalej.

Istnieje choćby żartobliwe określenie „homo economicus” na określenie takiego typu jednostki, która pasowałaby do tych założeń. Być może są tacy ludzie, ale to jakieś szuje, jak Martin Shkreli. Chyba nikt z moich PT komcionautów nie jest reacjonalnym „homo economicus” (Reformator przecież też nie).

Oczywiście, nie będę udawał, iż pracuję nie dla pieniędzy. Ale moja kariera też wyglądałaby inaczej, gdybym pracował tylko dla nich.

Opisywałem tu już chyba anegdotę, jak kiedyś w czasach świetności „Dziennika” kusili mnie i zaproponowali, żebym sam określił swoje zarobki, zaakceptują dowolne. Zacząłem się zastanawiać, za jakie pieniądze mógłbym chcieć współpracować z Cezarym Michalskim i odkryłem, iż nie umiem wymyślić takiej sumy.

Pewnie, zgodziłbym się za „jaskinię pełną złotych monet” (smok opcjonalnie), „brylant wielkości głowy” albo „śmigacza antygrawitacyjnego”. Ale jakieś takie realne kwoty, typu 20k miesięcznie… to jednak nie.

W końcu nie podałem im choćby zaporowej stawki. Dzięki temu byłem w lepszej sytuacji, niż mój kolega, kuszony podobnie. Podał zaporową stawkę, oni się od razu zgodzili i on potem musiał strasznie naściemniać, dlaczego jednak nie.

Ekonomia neoklasyczna razem ze swoimi wypustkami, w rodzaju „naukowych metod zarządzania”, odwołuje się do fałszywego wyobrażenia ludzkich potrzeb i motywów. Dlatego te symulacje komputerowe, którymi kiedyś uzasadniano pozytywne skutki traktatu NAFTA, a teraz korzyści z TPP i TTIP, są bezwartościowe jak symulacje Biniendy.

Błędne założenia – błędne wnioski. Garbage in – garbage out.

Nie neguję, iż istnieje wiedza o zarządzaniu, ale traktowanym nie jako nauka, tylko technika. Są takie i takie narzędzia do zarządzania projektem, typowe projekty napotykają na takie i takie problemy, można je rozwiązywać tak lub siak.

Podobnie jest z dziennikarstwem. Prasoznawstwa też nie uważam za naukę (w sensie ścisłym), ale sam potrafiłbym prowadzić warsztatowe zajęcia z różnicy między esejem a felietonem.

Tylko iż błędne teorie prasoznawcze nie spowodowały tylu nieszczęść, co ekonomia neoklasyczna. Traktat NAFTA był strasznym błędem dla wszystkich jego sygnatariuszy – a teraz ciągle jeszcze grozi nam TTIP…

Idź do oryginalnego materiału