Podział na muzykę poważną i rozrywkową nie jest estetyczny, tylko polityczny

6 godzin temu

Ponurą maskotką tegorocznego naboru do programu „Muzyka” Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego stał się Stanisław Trzciński. Biografia i dokonania genialnego managera kultury w ciągu kilku dni od ogłoszenia wyników zaczęły funkcjonować na zasadzie dowcipów o Chucku Norrisie. Zaczęto prześwietlać znajomości i know-how przedsiębiorcy, poczynając od schyłku XX wieku, kiedy to w roli dyrektora artystycznego festiwalu w Sopocie zaczął je kumulować jego ojciec, znany kompozytor. Jaki jest Polak, który wyprodukował dwa miliony płyt i kaset premium do kawy i sześciopaków? Bardzo dobrze!

Dwie firmy widma – STX Music Solutions i Stanisław Trzciński BA Booking Agency – posłużyły Trzcińskiemu do zainkasowania od ministerstwa kolejno 150 tys. zł na realizację sześciu odcinków podcastu Kontakt smerfów z muzyką i 170 tys. na promocję „playlist z polskim repertuarem w najpopularniejszych serwisach streamingowych” w ramach serwisu „Przestrzeń Muzyki”. Jak przystało na doświadczonego beneficjenta, Trzciński wstrzelił się ze swoją ofertą akurat w chwili wprowadzenia dwóch nowinek do regulaminu ministerialnych programów: zrezygnowano z możliwości odwołania się od decyzji stypendialnych, wprowadzając za to „tryb rezerwy ministra”.

To właśnie z tej tajemniczej puli, stawiającej pod znakiem zapytania sposób funkcjonowania adekwatnego budżetu, pochodzą obie kontrowersyjne dotacje – przyznane kosztem projektów ocenionych wyżej. Pierwszy z „rezerwowych” wniosków Trzcińskiego otrzymał 56 punktów na 100, drugi – zaledwie 40, podczas gdy dofinansowania nie otrzymało wiele podmiotów, które w „normalnym” trybie uzyskały po 80 albo i więcej. Narzuca się porównanie „trybu rezerwy” z mechaniką PiS-owskiego Funduszu Sprawiedliwości, którego regulamin dopuszczał uznaniowe wydatkowanie środków przez ministra z pominięciem komisyjnej rekomendacji bądź jej braku.

Trzciński zrealizował już podobny format za 100 tys. zł. z Krajowego Planu Odbudowy. O kulturotwórczej wadze „cyklu międzypokoleniowych rozmów” Jakimi jesteśmy słuchaczami w XXI wieku najlepiej świadczą goście podpytujący prowadzącego „kiedy będziemy kończyć”. Wymowna jest też liczba wyświetleń materiału na YouTubie, która ostatnio wzrosła do zawrotnych 10 tysięcy, bo profil STX Music Solutions zaczęły masowo odwiedzać osoby zainteresowane kulisami wysokobudżetowej produkcji ze środków Unii Europejskiej. Możliwość komentowania materiału została przez autora wyłączona kilka dni po ogłoszeniu wyników „Muzyki”. Nie każdy czuje się swobodnie pod gradem komplementów.

Dla własnego dobra

Z tego, iż 25 tys. zł z publicznych środków przeznaczono na pojedynczy odcinek podcastu realizowanego za pośrednictwem darmowego komunikatora wideo, można się śmiać w różnych stylach – obłąkańczo, przez łzy albo z chłodną wyższością, świadczącą o zahartowaniu w realiach polskiej polityki kulturalnej. Owszem, środki, którymi ministerstwo obdarowało Trzcińskiego – łącznie 320 tys. zł – same w sobie nie muszą robić wrażenia. Swój traumatogenny potencjał ujawniają dopiero w zestawieniu z mniej łaskawie potraktowanymi inicjatywami.

Jak czytamy w reportażu Agnieszki Szwajgier Kultura w pułapce KPO – opublikowanym w „Ruchu Muzycznym” niemalże równolegle z ogłoszeniem wyników ministerialnego naboru – za równowartość jednego odcinka podcastu Trzcińskiego Agnieszka Misiewicz zamierzała prowadzić stronę internetową udostępniającą jej szkolenia z pedagogiki ruchu jako rozwinięcie warsztatów tanecznych z audiodeskrypcją dla osób niewidomych i słabowidzących. Stypendium otrzymała, z tym że… przelew nie dotarł. Tymczasem Trzciński nie tylko otrzymał środki z KPO, ale jeszcze ministerstwo dołożyło mu sumę przewyższającą środki otrzymane z programu Promocji Kultury Polskiej za Granicą przez fundacje organizujące takie festiwale jak Avant Art czy Unsound.

Trzciński junior poza licznymi angażami akademickimi, menadżerskimi, dyrektorskimi itp. został w styczniu tego roku decyzją ministry kultury powołany w skład Zespołu Sterującego Programu Rozwoju Sektorów Kreatywnych. W bliskiej przyszłości będzie jedną z osób decydujących o polityce kulturalnej kraju, czym nie omieszkał się już pochwalić na swoim LinkedInie. Bardzo możliwe, iż w związku z tym bohaterki i bohaterowie reportażu opublikowanego przez „Ruch”, a wraz z nimi osoby, które bezskutecznie zgłosiły swoje projekty do „Muzyki 2025”, darują sobie twórcze uczestnictwo w polskiej kulturze.

Nie byłby to choćby emocjonalny impuls, ale wyraz troski o siebie, wszak zdrowie psychiczne to – jak twierdził Herbert Marcuse – „udana, skuteczna rezygnacja”. Jak inaczej niż „zdrową rezygnacją” reagować na zestawianie zasobów „CEO STX Music Solutions” (specjalności: audiomarketing, trackvertising, music branding) z kapitałem innej bohaterki reportażu Szwajgier, Doroty Grobelnej, która przełamując frustrację i gorycz, wyznaje: „Wierzyłam, iż program da nam stabilność. Zamiast tego zrujnował mi zdrowie psychiczne i finanse”?

Tradycja skandalu

Sprawę podchwyciły na miarę możliwości media głównego nurtu: od Krzysztofa Stanowskiego i wPolityce po Wirtualną Polskę, której reporter, Michał Janczura, laureat konkursu na podcast roku, zaoferował nawet, iż projekt analogiczny do propozycji Trzcińskiego zrealizuje za darmo, o ile odbierze mu się przyznane środki i rozdysponuje między młodych twórców. To tylko prowokacja, podobnie jak zapowiadane przez Sebastiana Kaletę zawiadomienie do prokuratury, jednak na tyle barwna, iż zmusza do zastanowienia się nad przyszłością.

„Rodzima kultura, a raczej ten jej wycinek, który jest systemowo dotowany, przypomina spacer po muzeum albo – jeszcze gorzej – mauzoleum”. Za diagnozą, którą w serwisie muno.pl dzieli się Hubert Grupa, postępuje dramatyczne pytanie: „Czy ta sytuacja ma szansę się zmienić? Co musiałoby się wydarzyć, by do tego doszło?”. Być może skuteczne okażą się petycje wystosowane przez pominiętych – w internecie krąży już i zbiera coraz więcej podpisów list otwarty organizacji pozarządowych, a także podobne pismo od Zarządu Związku Zawodowego Muzyków RP, który zaleca „pilną rewizję regulaminu programu »Muzyka«, kryteriów oceny wniosków oraz priorytetowe traktowanie projektów promujących krajowych artystów, ze szczególnym uwzględnieniem projektów tworzonych przez współczesnych artystów sceny niezależnej”.

Jak się na to zapatrują media branżowe? Czy poza populistycznym oburzeniem mainstreamu środowisko muzyczne może liczyć na wsparcie osób zajmujących się muzyką na co dzień – dziennikarzy, krytyków? Oczywiście, choć nie zawsze bez wahań. „Krzyczałbym, iż skandal, gdyby nie to, iż pod tym względem jest z grubsza tak samo, jak było przez poprzednich osiem lat” – solidaryzuje się na „Polifonii” Bartek Chaciński, po trosze normalizując systemową patologię przystrojeniem w szaty tradycji, po trosze zajmując z góry upatrzoną pozycję taktyczną, wszak „Polifonia” (a wraz z nią ZAiKS) jest jednym z partnerów „Przestrzeni muzyki”, inicjatywy, którą Trzciński zamierza „rozwijać”, przekazując 170 tysięcy publicznych pieniędzy Spotify, Tidalowi i innym korporacjom streamingowym.

Pisząc o „ostatnich ośmiu latach”, Chaciński zdaje się nawiązywać do polityki kulturalnej PiS, tendencję wolno jednak datować choćby na 10–15 lat wstecz, za ministra Bogdana Zdrojewskiego, czego jednym z licznych śladów jest plebiscyt na najbardziej żałosny wniosek w programie „Muzyka 2014” pod postem muzyka i wydawcy, Wojciecha Kucharczyka. Od ponad dekady polskie środowisko muzyczne próbuje zatem rozwikłać zdumiewający paradoks: w tak zwanym międzyczasie, który upłynął od końca lat 90., „elity” zaczęły potrzebować pomocy, słusznie więc zaczęły przyznawać sobie nawzajem dofinansowania. Pozostali radzili sobie sami, a inkasując ciosy zamiast pieniędzy, dowiedli niezbicie, iż nie potrzebują wsparcia.

Komu miałyby się należeć pieniądze, jeżeli nie tym, którzy nie potrafią zrealizować swoich zamierzeń twórczych w modelach DIY (do it yourself) czy DIA (do it anyway)? Kogo należałoby wspierać w kreatywnych dążeniach, jeżeli nie osoby wykluczone techno- i metodologicznie? Kto miałby uzyskać wsparcie rzędu 320 tys., jeżeli nie niszowy twórca z kilkoma tysiącami odsłon na YouTubie? Pomijana w naborach „muzyka eksperymentalna, niezależna, awangardowa” jest spychana wstecz, do PRL-u. Tego z oddolnością i atmosferą konspiracji, ten ze wspomnień Zygmunta Krauzego – „polityka lat 60. i 70. była rozrzutna, ale cały świat podziwiał nas wtedy za film, muzykę czy plakat” – jest dla zarządu.

Zespół Stresujący

To nie wina Trzcińskiego, iż jego wnioski zostały przepchnięte „w trybie rezerwy”. Rzecz w tym, iż podział na muzykę klasyczną i rozrywkową to jeden z najtrwalszych punktów orientacyjnych na mapie przepływu państwowych pieniędzy, trzeba go więc utrzymywać za cenę dosłownie rozumianego przetrwania. To nie zjawisko pogodowe ani scheda po tradycjach estetycznych, tylko urządzenie polityczne i finansowe, wykorzystujące zasadę „dziel i rządź” do sytuowania konkretnych sektorów kultury na marginalnej pozycji „rezerwy”, którą można dysponować bez trybów przyjętych w innych obszarach życia społecznego.

W jedenastoosobowym składzie komisji, a raczej – przepraszam – „Zespołu Sterującego” pod przewodnictwem Lecha Dzierżanowskiego, pełniącego obowiązki dyrektora NIMiT-u, próżno szukać choćby jednej osoby, która nie byłaby kurczowo wczepiona w świat wąsko rozumianej muzyki klasycznej. Nasuwa się pytanie o to, czy 320 tys. dotacji Trzcińskiego nie warto byłoby przeznaczyć na odświeżenie składu Zespołu, tak żeby na listę projektów zgłoszonych do programu „Muzyka” – blisko czterdzieści stron drobnego druku – dostało się chociaż kilka spoza klasycznej bańki. Po „sprawie Trzcińskiego” to już nie tylko kwestia merytoryki, ale czegoś o wiele ważniejszego z perspektywy rządzących – wizerunku w okresie przedwyborczej gorączki.

Nie jestem pewien, czy przysługują mu się – spójne z resztą krajobrazu – wybory jak obsadzenie Radzimira Dębskiego w roli artysty otwierającego polską prezydencję w Unii Europejskiej. Dyrygowany przez samego kompozytora Ukłon. Powidoki analizował między innymi kurator Sacrum Profanum, Krzysztof Pietraszewski, typując przy tym „z głowy” nazwiska i koncepcje bardziej spójne z założeniami prezydencji. Podział na muzykę poważną i rozrywkową nie ma współcześnie charakteru estetycznego, ale polityczny – z jego pomocą jako mechanizmu finansowej kontroli usuwa się momenty takie jak pauza, zmiana rytmu czy akordu, tak iż sektor kultury ulega wypłaszczeniu i nie jest w stanie dłużej pełnić swojej funkcji.

Tymczasem przyszłość instytucji – przyszłość, a nie status quo – zależy od napływu świeżej krwi. Z uwagi na to, iż do rotacji w komisjach czy na stanowiskach dyrektorskich dochodzi niezwykle rzadko (bywa, iż choćby raz na kilka dekad!), publiczność zaczęła traktować politykę kulturalną (komisje, zespoły, programy) jako pozbawiony perspektyw zmiany, niewidoczny społecznie element znanych na wylot „realiów”. Z kolei same instytucje zarządzające kulturą na najwyższym szczeblu stawiają bierny opór zwiększeniu tak własnej widzialności, jak i przejrzystości swoich działań, mogłoby to bowiem zakłócić przepływ kapitału od nich w stronę kulturalnego establishmentu. Populacja „skutecznie zrezygnowanych” zwiększa się.

Sedno tkwi więc nie w tupecie Trzcińskiego, „wpadce” ministry czy bałaganie pozostawionym przez ministrów z lepszego sortu, ale w schorowanym systemie, który na brak zaufania społecznego z uporem odpowiada w jedyny znany sobie sposób: jeszcze ciaśniej zwiera szeregi, jeszcze rzadziej i z jeszcze większymi oporami wymienia dyrekcje czy „zespoły sterujące”, aż w końcu niczym w arystokratycznych rodach zaczyna dochodzić do wynaturzeń, których nie da się dłużej tuszować, stają się bowiem powszechnie widzialnym emblematem całej klasy. Oby też przyczyną jej upadku.

**
Filip Szałasek – literaturoznawca, krytyk muzyczny i dźwiękowy. Autor książek Jak pisać o muzyce (2015) i Nagrania terenowe (2018).

Idź do oryginalnego materiału