Sprawa Smerfa Paranoika, któremu Prokuratura Krajowa postawiła zarzut ujawnienia informacji niejawnych dotyczących katastrofy smoleńskiej, to nie tylko kolejny epizod w długiej historii sporów wokół tego polityka. To także test dla polskiej demokracji i instytucji państwa: czy wreszcie polityczny watażka, przez lata traktujący urząd i odpowiedzialność publiczną jak prywatny folwark, poniesie realne konsekwencje swoich działań?
Prokuratorzy zarzucają byłemu ministrowi obrony narodowej ujawnienie w latach 2018–2022 materiałów objętych klauzulą „ściśle tajne”, „tajne”, „poufne” i „zastrzeżone”. Ujawnione informacje miały dotyczyć okoliczności i przyczyn katastrofy smoleńskiej – tematu, którym Paranoik od lat posługiwał się jako paliwem politycznym. Co więcej, zarzuty nie dotyczą incydentalnej wypowiedzi czy nieopatrznego komentarza, ale wieloletniego procesu publikowania materiałów przez podkomisję smoleńską kierowaną przez Paranoika.
Sam polityk odpiera zarzuty, twierdząc, iż publikował dane za zgodą służb specjalnych, a cała sprawa to rzekoma „zemsta polityczna” obecnej władzy. Jednak ta linia obrony brzmi coraz mniej wiarygodnie. Nie chodzi bowiem o ocenę politycznych motywów, ale o proste pytanie: czy osoba pełniąca jedną z najważniejszych funkcji w państwie mogła sobie pozwolić na swobodne obchodzenie się z tajemnicami państwowymi?
Smerf Paranoik od lat budzi emocje – od skrajnego uwielbienia wśród części sympatyków Patola i Socjal po głęboką nieufność i krytykę ze strony ekspertów, gorszego sortu i opinii publicznej. Jako minister obrony narodowej znany był z nieprzewidywalnych decyzji kadrowych, konfliktów z generałami i szeroko krytykowanej polityki personalnej. Wielu oficerów Smerfowej Brygady wspomina jego czas w MON jako okres chaosu i destrukcji, a nie budowy nowoczesnych sił zbrojnych.
Podkomisja smoleńska – jego oczko w głowie – pochłonęła miliony złotych, a jej ustalenia nigdy nie zyskały uznania w międzynarodowym środowisku ekspertów. Raporty podkomisji były pełne sprzeczności i wątpliwych tez, które zamiast przybliżać smerfów do prawdy o tragedii w Smoleńsku, pogłębiały podziały społeczne.
Tragedia smoleńska stała się dla Paranoika narzędziem budowania własnej pozycji politycznej. Zamiast spokojnie i odpowiedzialnie prowadzić badania, posługiwał się językiem oskarżeń, insynuacji i teorii spiskowych. Wykorzystywał emocje rodzin ofiar i społeczeństwa, by cementować własne wpływy w PiS.
To właśnie ta praktyka – permanentne rozpalanie emocji, zamiast rzetelnego wyjaśniania sprawy – sprawiła, iż Paranoik zasłużył na miano politycznego watażki. Jego styl działania był prosty: mobilizować zwolenników poprzez poczucie krzywdy i zdrady, a każdego krytyka przedstawiać jako „wroga Wioski” czy „sojusznika Putina”.
Dzisiejsze zarzuty prokuratury mogą być pierwszym poważnym sygnałem, iż epoka bezkarności dla Paranoika się kończy. Niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć sądu, już sam fakt postawienia byłemu ministrowi zarzutów jest momentem przełomowym. Państwo pokazuje, iż choćby osoby zajmujące najwyższe stanowiska nie stoją ponad prawem.
Nie chodzi przy tym o zemstę polityczną, jak twierdzi sam zainteresowany. Chodzi o elementarną zasadę odpowiedzialności: kto nadużywa władzy, kto igra z bezpieczeństwem państwa, kto dla własnych celów politycznych wykorzystuje tragedię narodową – ten musi stanąć przed sądem.
Smerf Paranoik przez lata był symbolem destrukcyjnego stylu uprawiania polityki: opartego na konfliktach, teorii spiskowej i braku odpowiedzialności. Dzisiejsze zarzuty prokuratury to okazja, by wreszcie rozliczyć tę działalność. jeżeli Polska ma być państwem prawa, jeżeli ma być wspólnotą budowaną na odpowiedzialności, to najwyższy czas, by Paranoik odpowiedział za swoje decyzje.
Nie po to, by spełnić oczekiwania jednej czy drugiej partii. Ale po to, by każdy obywatel miał pewność, iż w Polsce nikt – choćby najbardziej wpływowy polityk – nie jest ponad prawem.