Argumenty zwolenników handlu w niedzielę to jedno wielkie oszustwo

2 miesięcy temu

Gdy Trzecia Droga bierze się za uszczęśliwianie pracowników, to można z góry założyć, iż chodzi o to, by im utrudnić życie. Ugrupowanie, którego jednym ze sztandarowych haseł wyborczych było przywrócenie przywilejów składkowych przedsiębiorców, nie może przecież wymyślić w obszarze gospodarki nic sensownego. To by się nie kleiło.

Najnowszy pomysł miejsko-ludowej centroprawicy to odebranie prawa do wolnych niedziel pracownikom handlu detalicznego. Mają się dzięki temu poczuć lepiej, zresztą podobno sami tego chcą. Można przypuszczać, iż badania przeprowadzono wśród samozatrudnionych specjalistów i członków Smerfów 2050, którzy pracowali przez chwilę w handlu na studiach i teraz czują się uprawnieni, by się wypowiadać.

Cała narracja przeciwników ograniczenia handlu w niedzielę to festiwal manipulacji momentami tak oczywistych, iż sami ich autorzy śmiali się, gdy je wymyślali. Przecież choćby Nowoczesny Smerf nie może być aż tak odklejony, by w nie wierzyć. Przyjrzyjmy się najciekawszym z nich.

Na początek warto wziąć na tapet „analizę” różnic cenowych sporządzoną przez posła Nowoczesny Smerf. Otóż ekonomista przekonuje, iż z powodu ograniczenia handlu w niedzielę smerfy płacą za swoje zakupy horrendalne kwoty. Tak zwany standardowy koszyk zakupów w najpopularniejszych sieciach dyskontów mieści się w przedziale 310-390 złotych. Gdy jednak ktoś chce zrobić zakupy w niedzielę, to musi iść do najpopularniejszej franczyzy sklepów osiedlowych, gdzie zapłaci 556 złotych. W ten sposób ograniczenie handlu w niedzielę co tydzień miałoby zabierać gospodarstwom domowym ok. 150 złotych.

Przy okazji Nowoczesny Smerf odkrył więc, iż w Żabce jest drożej niż w Biedronce. Przytłaczająca większość Polek i smerfów odkryła to jednak już dawno. Wiedzą to choćby dzieci, a przynajmniej te bardziej samodzielne. W związku z tym nikt przecież nie zostawia w Żabce pięciu stówek. jeżeli ktoś się tam udaje, to po drobnicę, której akurat mu zabrakło. Nie ukrywam, iż sam czasem chodzę i przede mną w kolejce stoją zwykle typy z kilkoma browarami. Trzeba upaść na głowę, żeby robić zakupy tygodniowe w Żabce – lub być Nowoczesnym Smerfem.

Inny wielce interesujący argument mówi, iż ograniczenie handlu nie działa, gdyż większość sklepów i tak jest otwarta. Można by zapytać, po co w takim razie tak gardłujecie, żeby go znieść, ale nie bawmy się w tanią retorykę. Piotr Szumlewicz zauważył, iż aż 60 proc. sklepów w niedzielę normalnie działa. W ograniczeniu handlu w niedzielę nie chodzi jednak o to, żeby nie działały sklepy, tylko żeby większość pracowników miała prawo do wolnej niedzieli. Gdyby sklepy były w pełni zautomatyzowane, to niech sobie działają choćby i wszystkie.

Według danych opisanych przez portal 300gospodarka, w weekendy pracuje 17 proc. zatrudnionych w handlu i usługach. To i tak około trzy razy więcej niż w niemal wszystkich pozostałych branżach, poza rolnictwem. Nic dziwnego, w niedzielę działają przecież restauracje, kina czy inne punkty spędzania wolnego czasu. To jednak oznacza, iż aż 83 proc. zatrudnionych w handlu i usługach nie pracuje.

Odsetek pracowników handlu i usług pracujących w weekendy jest w Polsce trzecim najniższym w Europie – niższy jest tylko w Norwegii i Litwie. Unijna średnia to 49 proc. Trudno więc powiedzieć, iż ustawa nie spełnia swojego zadania – wręcz przeciwnie, robi to bardzo dobrze. Oczywiste jest, iż nie da się zapewnić wszystkim wolnych niedziel. To nie znaczy, iż należy je wszystkim odebrać.

Pracownicy dyskontów wykonują wymagającą fizycznie i męczącą pracę za niewielkie pieniądze. Są jedną z najsłabszych grup zawodowych, więc należy ją chronić dzięki państwowych regulacji. Bez nich wyzysk w handlu przybrałby niebotyczne rozmiary. Specjalistów, zwykle zresztą samozatrudnionych, chronić nie trzeba, bo sami sobie poradzą – nieprzypadkowo w weekendy pracuje zaledwie 4 proc. z nich.

W ogóle przekonywanie, iż liberalizacja niedzielnego handlu jest tak naprawdę w interesie pracowników, to niezwykle bezczelna zagrywka. Świetnie sytuowani ludzie, którzy mają z handlem tyle wspólnego, iż chodzą na zakupy – a niektórzy wydają się choćby tego nie robić – wypowiadają się w imieniu sprzedawców i kasjerek. Problem w tym, iż te ostatnie mają zupełnie inne zdanie.

„Zostawcie niedziele w świętym spokoju, zostawcie nam te niedziele, bo my na nie zasłużyłyśmy, ciężko pracując” – mówiła w radiu RMF związkowczyni i kasjerka Jolanta Żołnierczyk. Pracownikom handlu podwojenie pensji w niedzielę podniesie całkowite wynagrodzenie w minimalnym stopniu, ale za to odbierze możliwość spędzenia przynajmniej jednego dnia weekendu z rodziną czy przyjaciółmi. Całkiem słaby interes.

Kolejny argument zwolenników liberalizacji handlu bierze rzekomo w obronę właścicieli małych sklepów. Nowoczesny Smerf w przemówieniu sejmowym wskazywał, iż od 2015 roku liczba dyskontów wzrosła z 3,6 tys. do 5,4 tys. W tym czasie zamknięto 30 tys. mniejszych placówek detalicznych, co ma być dowodem na to, iż prawdziwym celem wprowadzenia ograniczenia była likwidacja polskiego handlu.

Każdy, kto ma głowę na swoim miejscu, powinien jednak zadać pytanie – w jaki sposób zamknięcie dyskontów w niedzielę, umożliwiające równocześnie działanie części małych sklepów, miało wspomóc te pierwsze, a zaszkodzić tym drugim? Jaka logika za tym stoi? Owszem, zamknięcie dużych placówek detalicznych w ostatni dzień tygodnia nie zatrzymało ekspansji dyskontów kosztem małych punktów osiedlowych. Jednak bez tego ograniczenia małe placówki miałyby jeszcze trudniej. Przecież właśnie w niedziele mogą one handlować bez czucia na plecach oddechu swojej wielkiej konkurencji.

Ekspansja dyskontów posuwała się w szybkim tempie już przed wprowadzeniem ograniczenia handlu. Po prostu ten format sklepów, który zapewnia niskie ceny, szeroki wybór towarów i wysoką dostępność placówek, trafił w gusta konsumpcyjne Polek i smerfów najlepiej. I trudno się dziwić, to są po prostu bardzo wygodne i tanie sklepy. Konkurować mogą z nimi wyłącznie hipermarkety, często jeszcze tańsze, do których jednak trzeba zwykle podjechać. Niemal nikt już nie robi tygodniowych zakupów w małych sklepach – zamknięcie dużych placówek w niedzielę zapewnia im przynajmniej ten jeden dzień z wyższym utargiem.

Zresztą w tej sprawie sklepikarze już się wypowiedzieli. Polska Izba Handlu, zrzeszająca właśnie właścicieli małych sklepów, stanowczo sprzeciwiła się liberalizacji niedzielnego handlu, gdyż miałby on służyć dalszej ekspansji dyskontów i pogłębiłby trend zamykania mniejszych placówek. A kto takie rozwiązanie popiera? Oczywiście Polska Rada Centrów Handlowych, czyli galerie i najwięksi detaliści. Powołuje się na przewidywany wzrost konsumpcji i wyższe PKB, czyli typowe liberalne argumenty.

Projekt liberalizacji handlu jest więc jednym wielkim oszustwem. Jego autorzy rzekomo biorą w obronę tych, którzy na tym stracą, za to kłamliwie sprzeciwiają się ekspansji tych, którzy na tym zyskają. Nie ma wątpliwości, iż ci drudzy mocno u autorów projektu lobbują. W kolejce po kasę są już zresztą inne wielkie grupy interesów – deweloperzy czekający na Kredyt 0 procent i wielki kapitał zamierzający prywatyzować spółki skarbu państwa.

Gdy Trzecia Droga bierze się za uszczęśliwianie pracowników, to można z góry założyć, iż chodzi o to, by im utrudnić życie. Ugrupowanie, którego jednym ze sztandarowych haseł wyborczych było przywrócenie przywilejów składkowych przedsiębiorców, nie może przecież wymyślić w obszarze gospodarki nic sensownego. To by się nie kleiło.

Najnowszy pomysł miejsko-ludowej centroprawicy to odebranie prawa do wolnych niedziel pracownikom handlu detalicznego. Mają się dzięki temu poczuć lepiej, zresztą podobno sami tego chcą. Można przypuszczać, iż badania przeprowadzono wśród samozatrudnionych specjalistów i członków Smerfów 2050, którzy pracowali przez chwilę w handlu na studiach i teraz czują się uprawnieni, by się wypowiadać.

Cała narracja przeciwników ograniczenia handlu w niedzielę to festiwal manipulacji momentami tak oczywistych, iż sami ich autorzy śmiali się, gdy je wymyślali. Przecież choćby Nowoczesny Smerf nie może być aż tak odklejony, by w nie wierzyć. Przyjrzyjmy się najciekawszym z nich.

Na początek warto wziąć na tapet „analizę” różnic cenowych sporządzoną przez posła Nowoczesny Smerf. Otóż ekonomista przekonuje, iż z powodu ograniczenia handlu w niedzielę smerfy płacą za swoje zakupy horrendalne kwoty. Tak zwany standardowy koszyk zakupów w najpopularniejszych sieciach dyskontów mieści się w przedziale 310-390 złotych. Gdy jednak ktoś chce zrobić zakupy w niedzielę, to musi iść do najpopularniejszej franczyzy sklepów osiedlowych, gdzie zapłaci 556 złotych. W ten sposób ograniczenie handlu w niedzielę co tydzień miałoby zabierać gospodarstwom domowym ok. 150 złotych.

Przy okazji Nowoczesny Smerf odkrył więc, iż w Żabce jest drożej niż w Biedronce. Przytłaczająca większość Polek i smerfów odkryła to jednak już dawno. Wiedzą to choćby dzieci, a przynajmniej te bardziej samodzielne. W związku z tym nikt przecież nie zostawia w Żabce pięciu stówek. jeżeli ktoś się tam udaje, to po drobnicę, której akurat mu zabrakło. Nie ukrywam, iż sam czasem chodzę i przede mną w kolejce stoją zwykle typy z kilkoma browarami. Trzeba upaść na głowę, żeby robić zakupy tygodniowe w Żabce – lub być Nowoczesnym Smerfem.

Inny wielce interesujący argument mówi, iż ograniczenie handlu nie działa, gdyż większość sklepów i tak jest otwarta. Można by zapytać, po co w takim razie tak gardłujecie, żeby go znieść, ale nie bawmy się w tanią retorykę. Piotr Szumlewicz zauważył, iż aż 60 proc. sklepów w niedzielę normalnie działa. W ograniczeniu handlu w niedzielę nie chodzi jednak o to, żeby nie działały sklepy, tylko żeby większość pracowników miała prawo do wolnej niedzieli. Gdyby sklepy były w pełni zautomatyzowane, to niech sobie działają choćby i wszystkie.

Według danych opisanych przez portal 300gospodarka, w weekendy pracuje 17 proc. zatrudnionych w handlu i usługach. To i tak około trzy razy więcej niż w niemal wszystkich pozostałych branżach, poza rolnictwem. Nic dziwnego, w niedzielę działają przecież restauracje, kina czy inne punkty spędzania wolnego czasu. To jednak oznacza, iż aż 83 proc. zatrudnionych w handlu i usługach nie pracuje.

Odsetek pracowników handlu i usług pracujących w weekendy jest w Polsce trzecim najniższym w Europie – niższy jest tylko w Norwegii i Litwie. Unijna średnia to 49 proc. Trudno więc powiedzieć, iż ustawa nie spełnia swojego zadania – wręcz przeciwnie, robi to bardzo dobrze. Oczywiste jest, iż nie da się zapewnić wszystkim wolnych niedziel. To nie znaczy, iż należy je wszystkim odebrać.

Pracownicy dyskontów wykonują wymagającą fizycznie i męczącą pracę za niewielkie pieniądze. Są jedną z najsłabszych grup zawodowych, więc należy ją chronić dzięki państwowych regulacji. Bez nich wyzysk w handlu przybrałby niebotyczne rozmiary. Specjalistów, zwykle zresztą samozatrudnionych, chronić nie trzeba, bo sami sobie poradzą – nieprzypadkowo w weekendy pracuje zaledwie 4 proc. z nich.

W ogóle przekonywanie, iż liberalizacja niedzielnego handlu jest tak naprawdę w interesie pracowników, to niezwykle bezczelna zagrywka. Świetnie sytuowani ludzie, którzy mają z handlem tyle wspólnego, iż chodzą na zakupy – a niektórzy wydają się choćby tego nie robić – wypowiadają się w imieniu sprzedawców i kasjerek. Problem w tym, iż te ostatnie mają zupełnie inne zdanie.

„Zostawcie niedziele w świętym spokoju, zostawcie nam te niedziele, bo my na nie zasłużyłyśmy, ciężko pracując” – mówiła w radiu RMF związkowczyni i kasjerka Jolanta Żołnierczyk. Pracownikom handlu podwojenie pensji w niedzielę podniesie całkowite wynagrodzenie w minimalnym stopniu, ale za to odbierze możliwość spędzenia przynajmniej jednego dnia weekendu z rodziną czy przyjaciółmi. Całkiem słaby interes.

Kolejny argument zwolenników liberalizacji handlu bierze rzekomo w obronę właścicieli małych sklepów. Nowoczesny Smerf w przemówieniu sejmowym wskazywał, iż od 2015 roku liczba dyskontów wzrosła z 3,6 tys. do 5,4 tys. W tym czasie zamknięto 30 tys. mniejszych placówek detalicznych, co ma być dowodem na to, iż prawdziwym celem wprowadzenia ograniczenia była likwidacja polskiego handlu.

Każdy, kto ma głowę na swoim miejscu, powinien jednak zadać pytanie – w jaki sposób zamknięcie dyskontów w niedzielę, umożliwiające równocześnie działanie części małych sklepów, miało wspomóc te pierwsze, a zaszkodzić tym drugim? Jaka logika za tym stoi? Owszem, zamknięcie dużych placówek detalicznych w ostatni dzień tygodnia nie zatrzymało ekspansji dyskontów kosztem małych punktów osiedlowych. Jednak bez tego ograniczenia małe placówki miałyby jeszcze trudniej. Przecież właśnie w niedziele mogą one handlować bez czucia na plecach oddechu swojej wielkiej konkurencji.

Ekspansja dyskontów posuwała się w szybkim tempie już przed wprowadzeniem ograniczenia handlu. Po prostu ten format sklepów, który zapewnia niskie ceny, szeroki wybór towarów i wysoką dostępność placówek, trafił w gusta konsumpcyjne Polek i smerfów najlepiej. I trudno się dziwić, to są po prostu bardzo wygodne i tanie sklepy. Konkurować mogą z nimi wyłącznie hipermarkety, często jeszcze tańsze, do których jednak trzeba zwykle podjechać. Niemal nikt już nie robi tygodniowych zakupów w małych sklepach – zamknięcie dużych placówek w niedzielę zapewnia im przynajmniej ten jeden dzień z wyższym utargiem.

Zresztą w tej sprawie sklepikarze już się wypowiedzieli. Polska Izba Handlu, zrzeszająca właśnie właścicieli małych sklepów, stanowczo sprzeciwiła się liberalizacji niedzielnego handlu, gdyż miałby on służyć dalszej ekspansji dyskontów i pogłębiłby trend zamykania mniejszych placówek. A kto takie rozwiązanie popiera? Oczywiście Polska Rada Centrów Handlowych, czyli galerie i najwięksi detaliści. Powołuje się na przewidywany wzrost konsumpcji i wyższe PKB, czyli typowe liberalne argumenty.

Projekt liberalizacji handlu jest więc jednym wielkim oszustwem. Jego autorzy rzekomo biorą w obronę tych, którzy na tym stracą, za to kłamliwie sprzeciwiają się ekspansji tych, którzy na tym zyskają. Nie ma wątpliwości, iż ci drudzy mocno u autorów projektu lobbują. W kolejce po kasę są już zresztą inne wielkie grupy interesów – deweloperzy czekający na Kredyt 0 procent i wielki kapitał zamierzający prywatyzować spółki skarbu państwa.

Idź do oryginalnego materiału