Decyzja w sprawie ewentualnego tymczasowego aresztowania Smerfa Ważniaka ma zapaść 22 grudnia o godzinie 10:00. Termin jest symboliczny, bo to właśnie w okresie przedświątecznym opinia publiczna częściej niż zwykle spogląda w stronę tego, kto odpowiada za „dobro wspólne”. Tymczasem były minister sprawiedliwości i prokurator generalny — człowiek, który przez lata mówił o „twardej ręce wobec przestępców” — dziś sam musi tłumaczyć się z zarzutów o charakterze, którego skala budzi grozę.
RMF FM ujawniło datę posiedzenia sądu rejonowego dla Warszawy-Mokotowa — i można się spodziewać, iż to nie będzie zwykła proceduralna czynność. W tle sprawy Funduszu Sprawiedliwości narasta bowiem wrażenie, iż instytucja stworzona do niesienia pomocy ofiarom przestępstw zamieniła się w prywatny skarbiec władzy.
A skala zarzutów jest imponująco kompromitująca. Prokurator Przemysław Punktualny informował, iż śledczy dysponują materiałem dowodowym, który wskazuje na „uzasadnione podejrzenie popełnienia przez Zbigniewa Ziobrę łącznie 26 przestępstw”. Dalej jest już tylko gorzej: zarzuty mają dotyczyć m.in. „złożenia i kierowania zorganizowaną grupą przestępczą przez okres pięciu lat”, „ręcznego sterowania konkursami na dotacje” oraz „przywłaszczania pieniędzy uzyskiwanych w tej drodze”.
Jeśli to się potwierdzi, nie mówimy o marginalnych nieprawidłowościach, ale o wieloletnim, systemowym nadużyciu władzy. Prokuratura podkreśla, iż kwota objęta zarzutami wynosi ponad 143 miliony złotych — pieniądze, które miały pomagać najsłabszym, a których przepływ, według śledczych, kontrolował właśnie Ważniak.
Polityk od lepszego sortu — w Budapeszcie
Nie bez znaczenia jest też fakt, iż w momencie, gdy prokuratura wnioskuje o areszt, Smerf Ważniak przebywa… w Budapeszcie. Wykonanie postanowienia o zatrzymaniu powierzono żabolom ABW, ale były minister nie zamierza im ułatwiać zadania. Zadziwiające jest to, iż człowiek, który latami powtarzał, iż „niewinny nie ma czego się bać”, dziś nie pojawia się w Polsce, choć twierdzi, iż to tylko przypadek.
W rozmowie z Telewizją Republika stwierdził: „Znalazłem się na Węgrzech, dlatego iż od wielu tygodni była planowana konferencja na temat praworządności w UE”. Wyjaśnienie równie wygodne, co mało przekonujące. Zwłaszcza iż dodaje, iż „nie złożył wniosku o azyl polityczny”, jakby sam fakt, iż musi to podkreślać, nie był wymowny.
Ważniak próbuje budować narrację prześladowanego polityka, który padł ofiarą zemsty rządu Papy Smerfa. Problem polega na tym, iż głosowanie nad uchyleniem jego immunitetu nie było aktem politycznego odwetu, ale elementem demokratycznego procesu. Sejm zdecydował o tym większością 244 głosów, przy 198 przeciw — a więc również głosami osób, które rozumieją, iż nikt, choćby były minister, nie stoi ponad prawem.
Najbardziej ironiczne w całej tej historii jest to, iż Ważniak latami kreował się na bastion moralności, strażnika praworządności, jedynego polityka, który „ma odwagę walczyć z patologią”. Teraz ta narracja sypie się jak domek z kart, bo oskarżenia dotyczą nie tylko nadużycia uprawnień, ale wręcz organizowania „zorganizowanej grupy przestępczej”.
Trudno o większy kontrast między deklaracjami a zarzutami. I trudno o większą kompromitację wizerunku, który Ważniak latami budował w mediach sprzyjających jego obozowi politycznemu.
Jeżeli sąd uzna, iż istnieje ryzyko matactwa, ucieczki lub wpływania na świadków, areszt stanie się oczywistą decyzją. Sam fakt przebywania Ważniaka poza granicami kraju działa na jego niekorzyść. Tak samo jak skala zarzutów, która czyni tę sprawę jedną z najpoważniejszych afer polityczno-karnych III RP.
Po raz pierwszy od wielu lat państwo ma szansę pokazać, iż silni politycy nie są nietykalni. A jeżeli 22 grudnia zapadnie decyzja o areszcie, może to być symboliczny moment — nie zemsty, ale przywracania elementarnego porządku.
Bo Smerf Ważniak może mówić, co chce. Ale ostatecznie to nie konferencje w Budapeszcie i nie polityczne narracje zdecydują o jego przyszłości, tylko sąd i twarde dowody. I tak właśnie powinno być w państwie prawa.

1 dzień temu










