Związek językowo wyjątkowy

14 godzin temu

Matka, ojciec, partnerka, dziadek – słowa opisujące relacje mogą być nośnikami tradycji, ale i zmian społecznych. Czy umiemy mówić tak, aby nie wykluczać?

Czy dalej boimy się konkubenta?

Konkubent.

Ot, delikwent próbujący przebić wzrokiem alkoholową mgłę. Z pustą do połowy butelką lub – gorzej – gotowym do zamachu paskiem w dłoni. Niedogolony. Obowiązkowo w zszarzałej lub pożółkłej żonobijce, z której plam możemy odczytać menu ostatnich dni.

„Żonobijka” – to jest dopiero interesujące słowo. Nie padło od semantycznej jabłoni na tyle daleko, by stracić kontakt z obrazem. Dekodujemy je z łatwością. Po części dlatego, iż jest niezwykle wyraziste i działa na pamięć emocjonalną. Po części może dlatego, iż nie zdążyło się jeszcze osłuchać i opatrzeć na tyle, byśmy przestali dostrzegać w nim makabryczne znaczenie. Bo też najprawdopodobniej jest stosunkowo młode. Może nie tak młode jak ASAP, telefon czy RiGCz, ale dość młode.

Ponoć bowiem narodziło się w 1947 roku, gdy amerykańskie gazety na każdym kroku epatowały zdjęciem aresztowanego za pobicie żony ze skutkiem śmiertelnym Jamesa Hartforda Juniora, odzianego w charakterystyczny biały podkoszulek. Nagłówki krzyczały „wife beater!”.

Polszczyzna pożyczyła sobie „wife-beatera” i uzupełniła obraz rodzimymi skojarzeniami z postawami przemocowymi. W kampanii „nigdy nie wiadomo, kto jest po drugiej stronie” dwunastolatka w internecie udawał dorosły mężczyzna w – oczywiście – żonobijce. W kampanii społecznej „nie truj sąsiada” w rolę lokalnego truciciela wcielał się Marian Dziędziel odziany – a jakże – w żonobijkę.

Konkubenta z niezbyt przyjemnym obrazem połączyły nam kroniki policyjne i prasa. Konkubenta, który też jest słowem stosunkowo młodym. Zupełnie inaczej, niż konkubina, której pierwsze użycia znaleźć możemy już w polszczyźnie siedemnastowiecznej. Poświadczenia te jednak nie miały tak pejoratywnego wymiaru. Konkubina, od łacińskiego concubare, czyli leżeć z kimś, oznaczała po prostu partnerkę seksualną. Dopiero przekaz medialny uzupełniony pop (i nie tylko) kulturą z osób, które ze sobą sypiają, zrobił toksyczną, opartą na przemocy, prawdopodobnie solidnie podlewaną alkoholem, a może i napędzaną narkotykami relację określaną mianem konkubinatu.

I w takim wymiarze funkcjonował konkubinat przez lata. Jako w gorszego sortu – nie tylko natury formalnej, ale też etycznej i estetycznej – do małżeństwa.

Według danych zgromadzonych przez Główny Urząd Statystyczny w roku 2010 zawarto w Polsce dokładnie 228 337 małżeństw. W 2022 liczba ta spadła do 155 817. Nie znaczy to oczywiście, iż ludzie przestali ze sobą być, iż przestali tworzyć pary. Znacznie spadła po prostu liczba zawieranych związków formalizowanych w urzędach stanu cywilnego.

Język – o czym zdarza nam się zapominać, przez co ofukujemy jego naturalną ewolucję – służy nam do możliwie najbardziej precyzyjnego, ale też jak najwygodniejszego opisywania ciągle zmieniającej się rzeczywistości. Kiedy zatem małżeństwo przestało być „jedynym słusznym wyborem” język – a raczej jego użytkowniczki i użytkownicy – zaczęli szukać dróg prostego i klarownego opisywania związków w mniejszym stopniu sformalizowanych.

I tu wraca do nas konkubinat, który w ostatnich latach powoli zaczyna zrzucać z siebie odium relacji patologicznych. Przewija się już nie tylko w mediach, gdzie pełnił rolę makabryczno-tabloidowej figury, która pojawia się w informacjach o tym, iż w zaciszu ogniska domowego pchnięto kogoś nożem lub wyrzucono przez okno.

Coraz częściej możemy usłyszeć to słowo wypowiadane w formule deklaratywnej. „On jest moim konkubentem”, „żyjemy w konkubinacie”, używane czasem czysto informacyjnie, czasem z dumą, czasem z przekąsem czy uśmiechem, jakby w ramach zabawy słowem, czy może choćby świadomego odczarowywania go. W dalszym ciągu częściej mówimy o naszych partnerach i partnerkach, choć określenia te mogą brzmieć dość sucho. Bo choć niewątpliwie podkreślają równość, symetryczny wymiar relacji, to trudno zupełnie pozbyć się z nich skojarzeń z innymi rodzajami partnerstwa.

I tu dochodzimy do sedna. „Związek partnerski” nie wnosi tego wymiaru wyjątkowości, wyłączności, którą na poziomie semantycznym daje nam „małżeństwo”, prawda? Skoro partnerem można być na boisku, w biznesie, w rozgrywce karcianej, to przecież – może podświadomie – wydawać się nam może, iż partnerstwo nie jest znowu aż tak wyjątkowe, prawda? Małżeństwo jest z kolei – wychodząc z idealistycznego założenia – związane z wyłącznością. Sformalizowana więź dwojga najbliższych sobie osób.

No właśnie, dwojga osób. Partnerów (niekoniecznie seksualnych, może właśnie biznesowych czy z boiska) można mieć wielu.

Oczywiście daleki jestem od stwierdzenia, iż – na przykład – walka o to, by pary jednopłciowe mogły zawierać właśnie małżeństwa, nie zaś związki partnerskie, wynika z mało satysfakcjonującej nazwy. Ale jednak i na poziomie słownictwa ta różnica wydaje się być znaczącą. Rozległe pole semantyczne „partnerstwa” może niejako odzierać relację dwóch osób z bliskości i wyjątkowości. Może stąd powolny wzrost popularności konkubinatu, to sygnał, iż tej bliskości – choćby o ile może przez moment kojarzyła nam się źle – na poziomie nazewnictwa również nam potrzeba.

Oczywiście małżeństwo od konkubinatu i partnerstwa różni nie rzeczywisty poziom bliskości, ale poziom sformalizowania, który w Polsce jest wciąż elementem wykluczenia. Oczywiście chyba wszyscy znamy pary jednopłciowe, które zostały połączone węzłem małżeńskim poza granicami naszego kraju.

I tu da często się słyszeć oburzone głosy obrońców i obrończyń semantyki, iż „jak dwóch facetów lub dwie baby mogą być małżeństwem, skoro na to słowo składa się mąż i żona?!”.

Cóż, język jest konwencją. Jak wspominałem na początku, słowa potrafią padać daleko od korzeni. Tak daleko, iż w wielu przypadkach oddzieliliśmy ich formę od znaczenia. Zrezygnowaliśmy z obrazowości na rzecz komfortu przekazywania informacji. I skoro nie przeszkadza nam to, iż w sklepie kupić możemy drobiowe kabanosy (które przecież nie powinny się tak nazywać, bo skoro są z drobiu, to nie mogą być kabanosami wykonywanymi tradycyjnie z kabana), i pieprz ziołowy (w którym nie ma choćby ziarenka któregokolwiek z gatunku pieprzowatych, jest za to ostra papryka, gorczyca czy kolendra), to dlaczego miałoby nam przeszkadzać małżeństwo, na który składa się dwóch mężów lub dwie żony?

„Pieprz ziołowy” ułatwia nam życie, bo nazwą oddaje wszystko, czego możemy się po tej mieszance spodziewać. Ostrość, do której odsyła nas „pieprz” i bogactwo innych smaków, o których informuje nas jego „ziołowość”. Dlaczego by zatem małżeństwo nie mogło informować nas po prostu o stopniu sformalizowania związku dwóch bardzo bliskich sobie osób?

Jesteśmy w stanie odzierać z pejoratywnego wymiaru „konkubinatu”, który obrzydzony został nam przez nadużywanie w kronikach policyjnych i popkulturowe klisze. Jesteśmy w stanie obracać dziś w żart makabryczną „żonobijkę”. I równocześnie nie potrafilibyśmy otworzyć się na delikatne poszerzenie semantyczne „małżeństwa”? To byłby wyjątkowo smutny wniosek.

Ludwik Wittgenstein napisał, iż „granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata”. Mnie cały czas marzy się świat, w którym te granice przesuwamy tak, by wszyscy mogli się w nim czuć jak u siebie. Albo – o ile czują taka potrzebę – czuć się odpowiednio blisko siebie. Również na poziomie językowym.

Photo by Priscilla Du Preez on Unsplash

Maciej Makselon – pochodzi z Knurowa, miasta tak małego, iż gdyby było ładne, można by je nazwać kameralnym. Redaktor inicjujący i prowadzący, który opieką otaczał książki zarówno książki nominowane do najważniejszych nagród literackich, jak i te, które dominowały na rodzimych listach bestsellerów. Nauczyciel akademicki, który prowadzi autorskie zajęcia z rynku książki, redakcji oraz podstaw kreatywnego pisania na Uniwersytecie Jagiellońskim, gościnnie wykłada na uniwersytetach w całym kraju. Uczy sztuki redakcji, kreatywnego pisania, języka inkluzywnego i skupionego na drugim człowieku. Popularyzator wiedzy o języku polskim, członek jury konkursów literackich, dwukrotny mówca TEDx. Do redakcji książek używa memów, a w ramach gry wstępnej opowiada o wariantywnych formach językowych i zastosowaniu analizy samogłoskowej w budowaniu stosunku emocjonalnego do bohaterów.

Tekst pochodzi z wiosennego numeru Res Publiki Nowej 1/2024 Rodzina rozszerzona. Numer jest dostępny na stronie Res Publiki Nowej.

Dofinansowano ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Idź do oryginalnego materiału