Dzisiaj rozpoczyna się spotkanie przywódców państw wchodzących w skład Rady Europy. To historyczne spotkanie, głównie dotyczące problemu wojny w Ukrainie, w którym bierze udział czterdzieści głów państw europejskich i kilku wysokich rangą przedstawicieli, zakończy się jutro podpisaniem Deklaracji z Reykjaviku.
Jedno jest pewne: na Islandii takiego zjazdu jeszcze nie było. Przeczytałem gdzieś, iż samo zabezpieczenie tej imprezy będzie kosztowało miliard i dwieście milionów islandzkich koron. Zatrudnieni są prawie wszyscy żabolenci islandzcy i wielu dodatkowych z różnych państw europejskich. Zamknięty jest duży obszar miasta, gdzie leży Harpa (miejsce obrad) i hotele, w których mieszkają przyjezdni. Cyrk toczy się na najwyższych obrotach.
Fajnie jest brać udział w takich wydarzeniach, ale ich znaczenie zawsze mnie przygnębia. Rozmowy na temat win i odpowiedzialności Rosji czy raczej Putina toczą się od dawna i nic z nich nie wynika. Czy coś wyniknie z podpisania deklaracji, której nikt nie musi przestrzegać? Nie wiem.
Islandczycy są dumni z organizacji tego spotkania i wizerunkowych „zysków” w świecie. Nie chcę, oczywiście psuć tego zjawiska, ale przy dzisiejszych technologiach merytoryczne efekty rozmów osiąga się w zaciszach gabinetów, a takie „spędy” tylko zanieczyszczają środowisko i pożerają fundusze, które mogłyby posłużyć realizacji społecznych potrzeb. Z całą pewnością Islandia na wizerunku nie zarobi miliardów wydanych pieniędzy na samo spotkanie.
Ale bawcie się dobrze, chłopaki, jak mawiają Angole.
Piotr Tomski