Olbrzymią rolę w sukcesie lewicy w obu krajach odegrała ordynacja większościowa – jednomandatowe okręgi wyborcze – w Wielkiej Brytanii w jednej, a we Francji w dwóch turach. Ordynacja brytyjska zawsze daje nieproporcjonalną premię zwycięzcy, zwłaszcza jeżeli jego poparcie równo rozkłada się na terenie całego kraju. W tym roku była ona jednak wyjątkowa choćby jak na tamtejszą politykę. Partia Pracy zdobyła 63 proc. mandatów, przy poparciu na poziomie 34 proc. głosów.
Jak podaje „Guardian”, gdyby wybory do Izby Gmin odbywały się zgodnie z ordynacją proporcjonalną, np. taką, jaka stosowana jest w wyborach do regionalnych parlamentów Walii i Szkocji, to Partia Pracy miałaby nie 411 mandatów, ale zaledwie 220, konserwatyści 154 zamiast 121, Reform UK 93 zamiast 5, Zieloni 44 zamiast 4, a Liberalni Demokraci 79 zamiast 72. Do zbudowania większości konieczna byłaby więc koalicja Partii Pracy, Liberalnych Demokratów i Zielonych – czyli podobna do tej rządzącej dziś Niemcami.
W 2019 przy wyższej frekwencji Partia Pracy zdobyła więcej głosów w liczbach bezwzględnych, ale skoncentrowały się one w tych okręgach, gdzie i tak wygrywała. W tym roku poparcie laburzystów rozłożyło się równo w całym kraju, w wielu okręgach ich przewaga nad drugą partią była jednak niewielka. Według wyliczeń Roberta Forda, politologa z Uniwersytetu Manchesterskiego, w połowie wygranych w tym roku okręgów laburzyści zwyciężyli z przewagą wynoszącą 20 pkt proc. lub mniej. Jak wyliczył Tom Calver z „Timesa”, średnia przewaga zwycięskiego kandydata nad zdobywcą drugiego miejsca wyniosła w tym roku 6,7 tys. głosów, w 2019 roku było to 11,2 tys.
Zmiana wynika z niższej frekwencji, ale też pokazuje fragmentaryzację brytyjskiej sceny politycznej. Ta fragmentaryzacja sprawia, iż choćby wcześniej względnie bezpieczne okręgi stają się konkurencyjne, a partie tracą głosy w swoich dawnych bastionach. Widać to zwłaszcza w przypadku Partii Pracy: jak w swojej analizie wskazuje Robert Ford, w tych wyborach nastąpił odpływ głosów w teoretycznie najbardziej przyjaznych jej okręgach, czyli w dużych miastach, w dzielnicach z dużą liczbą młodych wyborców czy wyborców muzułmańskich.
Ford porównuje to, co zrobiła brytyjska lewica w tych wyborach, do gry w jengę. Jak wiadomo, w jendze gracze starają się budować jak najwyższą wieżę, przekładając klocki z niższych kondygnacji na wyższe. W efekcie im wyższa wieża, tym wątlejsze jej fundamenty i tym łatwiej cała konstrukcja może się zawalić. Laburzyści osiągnęli wielki sukces, wygrywając w rekordowej liczbie okręgów – więcej mandatów zdobył tylko Blair w 1997 roku – ale w wielu okręgach oparty jest on na dość wątłych postawach.
Manewr McSweeneya
Na razie jednak wieża laburzystów wznosi się wysoko i nic nie wskazuje, by się chwiała. Architektem tego sukcesu, obok Starmera, jest szef kampanii partii i jeden z najbliższych współpracowników nowego premiera, Morgan McSweeney. To on był autorem strategii w tych wyborach, to on podjął decyzję, by skupić środki i wysiłki w okręgach, gdzie walka o mandat będzie toczyła się do ostatniego głosu, choćby gdyby miało to oznaczać spadek poparcia w okręgach, gdzie mandat Partii Pracy jest pewny.
Doświadczenia McSweeneya z działalności w lokalnej, londyńskiej polityce, wytworzyły w nim przekonanie, iż lewe skrzydło Partii Pracy jest siłą całkowicie nieracjonalną, z którą nie da się zawrzeć żadnego kompromisu i nie można jej dać realnego wpływu, bo skończy się to wyborczą katastrofą. Gdy przedstawiciel owego skrzydła, Jeremy Corbyn, został wybrany na lidera laburzystów, McSweeney i jego think tank Labour Together zaczęli – wspierani przez rozczarowanych Corbynem darczyńców – prowadzić badania nad tym, jak można odebrać mu partię i kto mógłby go zastąpić.
McSweeney stał też za drugą kluczową strategiczną decyzją tych wyborów: Partia Pracy miała się w nich zaprezentować jako antyteza formacji z 2019 roku. Partia Corbyna startowała do wyborów jako ruch protestu, obiecujący radykalną transformację brytyjskiej polityki w lewicowym duchu. Formacja Starmera i McSweenaya włożyła mnóstwo wysiłku w to, by w tych wyborach zaprezentować się nie jako ruch protestu, ale odpowiedzialna partia władzy, która wie, iż nie może zbyt wiele obiecać wyborcom.
Corbyn postrzegany był jako polityk niepatriotyczny, nieszanujący brytyjskiego państwa i jego tradycji, nieodpowiedzialny w kwestiach bezpieczeństwa, skłonny do zawierania dziwnych międzynarodowych sojuszy. Partia Starmera zaprezentowała się jako patriotyczna siła poważnie traktująca kwestie bezpieczeństwa i międzynarodowe Niezrozumienia.
Partię Corbyna udało się przedstawić jako formację mającą strukturalny problem z tolerancją dla antysemityzmu, towarzyszącemu krytyce Izraela. Starmer ogłosił politykę „zera tolerancji” dla wszystkich podejrzanych o antyżydowskie sympatie. Jej ofiarą padła popularna ekonomistka młodego pokolenia Faiza Shaheen, której kandydatura w okręgu Chingford i Woodford Green w północno-wschodnim Londynie została wycofana ze względu na aktywność polityczki w mediach społecznościowych – konkretnie za posty, które lajkowała i podawała dalej. Wśród nich był skecz z programu Jona Stewarta na temat „izraelskiego lobby” w Stanach. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż Shaheen została po to, by po pierwsze pokazać, jak surowe jest obecne kierownictwo w kwestii antysemityzmu, po drugie, by spacyfikować resztkę lewicy partyjnej.
Temu samemu miała służyć odmowa zgody na start Corbyna z poparciem Partii Pracy. Jak na łamach UnHerd pisze Tom McTague, to McSweeney uznał, iż wypchnięcie Corbyna poza partię jest konieczne, by okres jego przywództwa nie ciążył laburzystom i Starmerowi w kampanii.
Koszty manewru
Manewr McSweeneya skończył się oczywistym sukcesem, miał jednak swoje koszty. Corbyn jako niezależny kandydat obronił swój mandat w okręgu Islington North, który reprezentuje nieprzerwanie od 1983 roku. Shaheen wystartowała w Chingford i Woodford Green jako kandydatka niezależna. Zajęła trzecie miejsce, ale dzięki jej startowi swój mandat był w stanie obronić kandydat konserwatystów Ian Duncan Smith, lider partii w latach 2001–2003. Gdyby partia pozwoliła wystartować Shaheen, laburzyści w czwartek odnieśliby kolejne symbolicznie istotne zwycięstwo.
Strategia McSweeneya pomogła też Zielonym, którzy zdobyli 6,39 proc. głosów – ponad dwukrotnie więcej niż pięć lat temu. Dla wielu radykalnie lewicowych wyborców, rozczarowanych skrętem Partii Pracy w stronę centrum, głos na Zielonych stał się w tych wyborach głosem protestu.
Ze względu na ordynację ten protest nie był szczególnie bolesny dla Partii Pracy. Z czterech deputowanych do Izby Gmin, których wprowadzili Zieloni, tylko jeden pozbawił mandatu przedstawicielkę laburzystów. Jednocześnie aż w 40 okręgach wyborczych kandydaci Zielonych zajęli drugie miejsce, za kandydatami Partii Pracy. Jak pisze Robert Ford, w przyszłości stwarza to Zielonym możliwość „otworzenia nowego wyborczego frontu przeciw laburzystom, we wcześniej bezpiecznych okręgach wyborczych, zwłaszcza tych, gdzie liczna jest populacja młodych, absolwentów i mniejszości etnicznych”.
Laburzyści stracili też aż cztery mandaty w okręgach, które wybrały niezależnych deputowanych, startujących głównie jako kandydaci protestu przeciw stanowisku Partii Pracy w sprawie konfliktu w Gazie. Mandat stracił w ten sposób członek gabinetu cieni, Jonathan Ashworth, startujący z okręgu Leicester South. Obecny minister zdrowia, Wes Streeting, jeden z najbliższych współpracowników Starmera, obronił swój mandat przed startującą z tego klucza kandydatką w londyńskim okręgu Ilford North różnicą zaledwie 536 głosów.
Jak chwiejna jest większość laburzystów?
Wszystko to inspiruje pytanie, jak chwiejna jest większość Partii Pracy. O ile w następnych wyborach konflikt bliskowschodni nie musi być kwestią tak polaryzującą elektorat, o tyle te wybory z pewnością pokazały, iż choćby w swoich bezpiecznych okręgach laburzyści są podatni na ataki z lewa, zwłaszcza ze strony Zielonych.
Zagrożeniem dla Partii Pracy może się też okazać Reform UK Nigela Farage’a.
Reform UK jest największą ofiarą ordynacji większościowej w tych wyborach. Ponieważ jej głosy rozłożyły się na wiele okręgów, poparcie na poziomie 14,29 proc. – 4,11 miliona w liczbach bezwzględnych – przełożyło się tylko na pięć mandatów. Dla porównania Liberalni Demokraci, dzięki korzystniejszej geograficznej dystrybucji poparcia, 3,5 miliona głosów przełożyli na 72 mandaty.
Kandydaci Reform UK byli drudzy aż w 100 okręgach, zwłaszcza tych, które w 2016 roku głosowały za wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Wiele z nich Partia Pracy odzyskała po tym, jak pięć lat temu, często po raz pierwszy w historii tych miejsc, wygrali konserwatyści. Reform UK może więc otworzyć swój własny front wyborczy przeciw Partii Pracy – co zresztą już zapowiedział Farage.
Można więc wyobrazić sobie sytuację, w której w następnych wyborach Partia Pracy choćby przy niewielkim spadku poparcia straci bardzo wiele mandatów, atakowana jednocześnie przez Zielonych w centrach dużych miast, Reform na północy Anglii i odrodzonych konserwatystów na południu kraju.
Jak na łamach „New Statesman” zwraca uwagę Ben Walker, analizując wyniki, warto pamiętać o jeszcze jednym czynniku: te wybory w opinii wielu wyborców od dawna były rozstrzygnięte na korzyść Partii Pracy. W sondażu ogłoszonym dwa dni przed głosowaniem stwierdziło tak 70 proc. ankietowanych. To mogło przyczynić się do niskiej frekwencji i zachęcić wyborców do eksperymentowania z głosem protestu na Reform UK, Zielonych czy kandydatów od Gazy. Wyborcy zachowaliby się inaczej, gdyby torysi mieli realną szansę wygrać. Podstawa wieży Partii Pracy może więc być solidniejsza, niż się wydaje.
Wygrał raczej front republikański i ordynacja niż lewica
We Francji, inaczej niż w Wielkiej Brytanii, wyniki wyborów były dla wszystkich zaskoczeniem. Również dla samych zwycięzców. Miesiąc temu Nowy Front Ludowy jeszcze nie istniał. W wyborach europejskich lewica wystartowała na kilku listach, największa z nich zdobyła zaledwie 13,79 proc. poparcia. Macron, ogłaszając wcześniejsze wybory, liczył być może na to, iż lewicy nie uda się porozumieć, a w tej sytuacji on sam będzie w stanie przedstawić swoją partię jako jedyną alternatywę dla skrajnej prawicy.
Wielkim sukcesem francuskiej lewicy jest to, iż udało jej się uniknąć tego scenariusza. Pokazała, iż mimo wszystkich swoich problemów i podziałów pozostaje stałą częścią francuskiego krajobrazu politycznego i ani Macronowi, ani skrajnej prawicy nie uda się jej z niego wymazać.
Lewica ma powody do zadowolenia, ale nie do triumfalizmu. Jak w wywiadzie dla „Le Monde” mówił deputowany z departamentu Sommy, publicysta i filmowiec François Ruffin, który jako pierwszy rzucił ideę Nowego Frontu Ludowego, wyniki niedzielnych wyborów to tylko „odroczenie wyroku”. „Sposób przeprowadzania wyborów i instytucje powstrzymały wzrost Zjednoczenia Narodowego, ale ta fala jest potężna” – twierdzi.
Wybory we Francji bardziej niż lewica wygrał front republikański. Gdyby odbywały się według takiej ordynacji jak w Wielkiej Brytanii, zwyciężyłaby partia Le Pen. W pierwszej turze kandydaci Zjednoczenia Narodowego lub jego sojuszników byli pierwsi w 297 okręgach wyborczych. Większość bezwzględna w Zgromadzeniu Narodowym wynosi 289.
W drugiej turze kandydaci centrum, lewicy, a także części centrolewicy, którzy w pierwszej turze zajęli trzecie miejsce, wycofywali się z wyborów, by poprzeć najsilniejszego konkurenta dla kandydatów Zjednoczenia Narodowego. W efekcie, jak wylicza „Le Monde”, z 353 okręgów, gdzie kandydat RN mierzył się z kandydatem „frontu republikańskiego”, kandydaci skrajnej prawicy wygrali tylko w 94. 154 polityków Zjednoczenia Narodowego, którzy w pierwszej turze zajęli pierwsze miejsce, przegrało w drugiej.
Lewica okazała się szczególnie lojalną uczestniczką frontu republikańskiego. Jej kandydaci karnie wycofywali się z wyborów w okręgach, gdzie byli trzeci, więc wyborcy głosowali masowo na kandydatów partii Macrona, a choćby centroprawicę. Mniej lojalnie zachowali się politycy i wyborcy centrum i centrolewicy, zwłaszcza w tych okręgach, gdzie lewica wystawiła kandydatów Francji Nieugiętej.
Lewica na pewno może więc pogratulować sobie odpowiedzialności za republikę, ale wynik wyborów wcale nie oznacza, iż społeczeństwo, gdy zobaczyło wyrazistą alternatywę dla liberalizmu Macrona i prawicowego populizmu Le Pen, zjednoczyło się masowo pod lewicowym sztandarem. Wyniki pierwszej tury pokazują coś wręcz przeciwnego: na NFL padło w niej 9,042 miliona głosów, na pozostałych lewicowych kandydatów trochę ponad 400 tys. Na Zjednoczenie Narodowe i sojuszników 10,6 miliona, na centroprawicę 2,1 miliona, na blok Macrona 6,8 miliona. Widzimy więc podział elektoratu na trzy wielkie bloki, w którym dominuje prawica i skrajna prawica.
Lewica może nie być w stanie utworzyć rządu
Warto też pamiętać, iż Nowy Front Ludowy to nie partia, a sklecona wobec doraźnego zagrożenia luźna koalicja wyborcza, lewicowe pospolite ruszenie, coś jak kiedyś nasz AWS, tylko na lewicy. Jednoczy on bardzo różne środowiska, od takich, gdzie Piotr Ikonowicz uchodziłby za polityka umiarkowanego i rozsądnego, po centrolewicę, którą nasz lewicowy komentariat zadziobałby za „libkowanie”.
W porównaniu z wynikami z 2022 roku – gdy lewica startowała w ramach NUPES – w nowej koalicji wzmocniły się elementy bardziej umiarkowane. Choć najwięcej deputowanych, tak jak dwa lata temu, wprowadziła lewicowo-populistyczna Francja Nieugięta, to jej pozycja w lewicowej koalicji jest słabsza niż dwa lata temu. Swoją reprezentację parlamentarną zwiększyła za to dwukrotnie umiarkowana Partia Socjalistyczna. Co, biorąc pod uwagę proeuropejską i proukraińską pozycję tego ugrupowania, jest dobrą wiadomością dla naszego regionu.
NFL ma 180 mandatów. To zdecydowanie zbyt mało, by utworzyć rząd. Wszystko zależy od prezydenta, bo to on, a nie Zgromadzenie Narodowe, wskazuje premiera we francuskim systemie. Na razie z prawego skrzydła koalicji Macrona płyną głosy wzywające go do utworzenia rządu opartego na koalicji jego i centroprawicy, która, choć nie miałaby większości bezwzględnej w ZN, to zebrała więcej głosów niż blok lewicowy.
W systemie parlamentarno-gabinetowym lewica szukałaby teraz koalicjantów. System polityczny V Republiki nie sprzyja jednak rządom koalicyjnym. Sam NFL wydaje się niezdecydowany w tej kwestii – bardziej radykalna część wyklucza rządy koalicyjne, bardziej umiarkowana jest otwarta na rozmowy z Macronem. Jednak prezydenckiej większości trudno byłoby zgodzić się na cofnięcie reformy emerytalnej, a na rezygnację z tego postulatu nie zgodzi się bardziej lewicowa część NFL. W przeciwieństwie do brytyjskiej francuska lewica nie wydaje się też szczególnie dobrze przygotowana do przejęcia władzy. Program NFL był raczej zbiorem haseł mających zmobilizować elektorat niż realistycznym programem rządów.
Czeka nas więc okres sporej politycznej niestabilności, który potrwa przynajmniej rok – bo dopiero po tym czasie Macron może znów rozwiązać ZN i ogłosić nowe wybory – a jej ofiarą może też paść lewicowa koalicja.
Czas fragmentacji
Jaki więc wniosek płynie z wyniku francuskich wyborów? Po pierwsze taki, iż pogłoski o śmierci lewicy są przesadzone, a siła mobilizacyjna skrajnej prawicy nie jest tak wielka, jak mogłoby się wydawać.
Po drugie, we Francji i w Wielkiej Brytanii widzimy, jak sfragmentaryzowane stają się sceny polityczne choćby najdojrzalszych demokracji. Nie chroni przed tym w teorii mająca zapobiegać fragmentaryzacji ordynacja większościowa. Ta fragmentaryzacja choćby tam, gdzie – jak w Zjednoczonym Królestwie – nie uniemożliwia stworzenia stabilnej rządowej większości, w wielu miejscach w Europie będzie czynnikiem coraz bardziej destabilizującym politykę.