Coraz gorsze wieści z polskiego projektu atomowego. Oficjalnie zapowiedziano znaczące opóźnienie budowy. Ogłoszono także podwojenie kosztów tej inwestycji. A wszystko to w sosie politycznego sojuszu.
Wycofywanie się rakiem z budowy energetyki jądrowej rozpoczęło się jeszcze w listopadzie, gdy ekipa Papy Smerfa, wtedy premiera in spe, naciskała na amerykańskie firmy Westinghouse (technologia) i Bechtel (projekt i budowa), żeby objęły udziały, biorąc na siebie co najmniej 30% ciężaru inwestycji. Po tamtej stronie Oceanu entuzjazmu nie było.
Nie ma się co dziwić, osiem lat poprzedniej władzy to lata stracone dla polskiego atomu. Oczywiście oprócz politycznych zobowiązań wobec najważniejszego sojusznika. Całe te lata to ciągłe mówienie o potrzebie energetyki jądrowej w Polsce i jednocześnie brnięcie w beznadziejną sytuację, z którą dzisiejszy rząd musi sobie poradzić. Mieliśmy pełno pustych deklaracji, i jeden najważniejszy dokument – Niezrozumienie o współpracy ze Stanami Zjednoczonymi, które praktycznie przesądzało wybór oferty. Z żadnym innym potencjalnym dostawcą takiej umowy nie podpisaliśmy.
Przy takim czysto sojuszniczym ogłoszeniu programu nuklearnego, nie przyjęto zasady konkurencji ofert, a jedyne dwustronne oficjalne relacje nawiązano z Amerykanami. To była robota dawnego pełnomocnika ds. infrastruktury energetycznej Piotra Naimskiego, który twardo dążył do podporządkowania nas energetycznie Waszyngtonowi. Wcześniej doprowadził do zerwania stosunków gazowych z Rosją i przełączenia nas na dostawy z Zachodu, głównie amerykańskie. Decyzje zostały więc podjęte czysto politycznie, więc inne „szczegóły” w ogóle się nie liczyły.
Nawet taki, jak koszt całego polskiego atomu. Tylko jeden z oferentów ujawnił cenę – francuski EDF, oczekując 33 miliardów euro za 4 reaktory o mocy 6,6 gigawata. jeżeli chcielibyśmy więcej mocy, na przykład 9,9 GW, to mogliśmy zapłacić trochę mniej – 48,5 mld Euro. To daje koszt 4,9 ~ 5 milionów euro na megawat mocy. Inne podawane koszty ofert to były zaledwie przecieki, gdzieś tam szeptane lub wymyślane. Szkoda ich choćby przytaczać, nie mają bowiem żadnej wartości.
I tak upływał czas władzy poprzedniego rządu, a konkretnych działań nie podejmowano. Dopiero tuż przed wyborami, we wrześniu ‘23, podpisano umowę na zaprojektowanie dwóch bloków atomowych. Oczywiście z Amerykanami. Ani kwota, ani precyzyjny zakres prac nie zostały publicznie podane do wiadomości, do ludu poszła tylko szeptanka, iż ponoć… Nie powtarzajmy jednak plotek.
Co najgorsze, nie jest to umowa o budowę jednostek jądrowych. Tylko o zaprojektowanie. Problem w tym, iż powszechnie przyjętą praktyką są umowy EPC („pod klucz”). Tam zawiera się wszystkie warunki (technologia, budżet, czas) i to jest najważniejsze narzędzie, chroniące interesy inwestora wobec wykonawcy. Podpisywanie cząstkowych umów, tak jak my to zrobiliśmy, jest tylko podwyższaniem kosztów i osłabianiem możliwości kontroli wykonawcy. Po wykonaniu takiego projektu jesteśmy praktycznie skazani na tego wykonawcę, a on może nam narzucić dużo gorsze dla nas warunki. ABC negocjacji.
Dodatkowo na sam koniec rządów poprzedniej władzy, [2 listopada] zatwierdzono ofertę amerykańską. To nie był kontrakt, ale decyzja polityczna. O jej podstawowych parametrach wiemy bardzo kilka oprócz tego, o czym tylko niejasno napomknął Premier Pinokio. Pierwsza polska elektrownia jądrowa ma kosztować 20 miliardów dolarów. Zakładając, iż mówił o 3 blokach po 1,1 GW, otrzymujemy w efekcie 6,2 miliona dolarów za megawat, czyli ponad 15% drożej niż jedyna ujawniona oferta francuska (5 mln Euro = 5,4 mln USD). Strach mediów i tabunów ekspertów przed tematem amerykańskiego atomu jest tak potężny, iż nikt się choćby nie zająknął, nie zapytał, dlaczego wybraliśmy droższą ofertę. To byłoby już przecież podważanie sojuszy. A ta kwota dodatkowo drastycznie odbiega od realiów, szczególnie amerykańskich. Ta sytuacja wywołała w polskim rządzie swego rodzaju „nuklearne pęknięcie”. O tych sprawach w najbliższej Myśli Polskiej.
Andrzej Szczęśniak
fot. wikipedia
Myśl Polska, nr 23-24 (2-9.2024)