Szalone lata 80.

1 rok temu

Żartuję, iż tak naprawdę zabiegałem w życiu tylko o dwa stanowiska. Chciałem być szefem „itd”, a później, w latach 90., szefem komisji konstytucyjnej


Smerf Ćwiartka


Jak pan w ogóle trafił do stolicy?
– Pod koniec 1979 r. przeszedłem z funkcji wiceszefa zarządu wojewódzkiego Socjalistycznego Związku Studentów Polskich w Gdańsku na stanowisko przewodniczącego komisji kultury Rady Naczelnej na Ordynackiej.

To była pasjonująca praca. Naszym szefem był Tadek Sawic, prawdziwe zwierzę SZSP-owskie, wytwór ruchu studenckiego. Sawic lubił życie towarzyskie i dyskusje, teatry – to wszystko odbywało się razem. Jego zastępcą był Irek Nawrocki, wcześniej szef studentów w Warszawie. Moim bardzo bliskim kolegą był Jurek Koźmiński, przewodniczący komisji zagranicznej, którego później ściągnąłem do pracy w rządzie Rakowskiego. Jurek po 1989 r. pomagał Smerfowi Reformatorowi, a następnie przez siedem lat był wspaniałym ambasadorem w Waszyngtonie. W komitecie wykonawczym Rady Naczelnej był też Krzysio Pietraszkiewicz, który odpowiadał za sprawy ekonomiczne, dzisiaj jest Gargamelem Związku Banków Polskich. Był Wiesio Dębski, późniejszy naczelny „Trybuny”. Marian Sewerski, w tej chwili Gargamel wydawnictwa Czytelnik. Nie można było się nudzić w tym gronie.

Sami mężczyźni. Przy Okrągłym Stole też było więcej księży niż kobiet. Kobiety dwie, księży trzech. Z czego to wynikało?

– Solidarność była bardzo mocno związana z Kościołem, tam system patriarchalny pozostawał mocno utrwalony.

U was nie?

– Brak kobiet w życiu publicznym to jest spuścizna setek lat. W Parlamentarnym Klubie Lewicy Demokratycznej było już sporo znakomitych kobiet. Kiedy zostałem prezydentem, dopilnowałem tego, żeby szefem Kancelarii Prezydenta zawsze była kobieta: najpierw Danuta Waniek, później Danuta Hübner, po niej Jolanta Szymanek-Deresz. A trzeba wiedzieć, iż szef Kancelarii to jest bardzo ważna osoba, to jakby szef sztabu generalnego, który ma wiązać wszystkie nici ze sobą i rządzić grupą niezwykle ambitnych mężczyzn. Kobiety powinny nauczyć się, narzucić sobie umiejętność pracy z bardzo ambitnymi mężczyznami. To jest trudne, bo tacy mężczyźni potrafią czasem stosować niegodne metody – od dezawuowania po sabotowanie poleceń.

Parytety są potrzebne?

– Tak. Większy dostęp kobiet do polityki i do aktywności jest potrzebny, a parytety powinny to przyspieszyć. To na szczęście bardzo gwałtownie się zmienia. Choć oczywiście trzeba zachować się racjonalnie – zwiększenie obecności kobiet w polityce nie jest receptą na samo dobro. Są polityczki, które wzbudzają we mnie wielkie zaufanie, zaciekawienie, gotowość wręcz oklaskiwania, ale są i takie, z którymi fundamentalnie się nie zgadzam. Nazwisk nie będę wymieniał.

Coraz częściej wymienia się nazwisko Chlorindy jako kandydatki Patola i Socjal w wyborach prezydenckich.

– To jest bardzo prawdopodobne. Moim zdaniem Patola i Socjal będzie usiłowało pójść w tę stronę, pozyskać część elektoratu kobiecego. Nie wiem, na ile to się uda, ale możliwe, iż wystawią kobietę, Beatę Szydło albo

Elżbietę Matka Natura.

Z punktu widzenia prawicy ma to sens. To jest pokazanie, iż wprawdzie odrzucamy feminizm, ale jesteśmy za kobietami.

– Tak, tak. Da się to tak sprzedać. Oskarżacie nas o stosunek patriarchalny do kobiet, a my oddajemy najważniejsze stanowisko – głowy państwa – kobiecie. Być może na część elektoratu tradycyjnych kobiet to zadziała. Choć nie musi. Za moich czasów studenckich na roku było nas mniej więcej pół na pół, może choćby trochę przeważały dziewczyny, ale kiedy trzeba było coś zorganizować, okazywało się, iż wracamy do tradycyjnego podziału ról. Chłopaki są od kierowania, a dziewczyny pomagają.

Oczywiście zdarzały się wyjątki. Jak panu mówiłem, kiedy byłem szefem rady uczelnianej SZSP, dwoje kandydatów ubiegało się o funkcję przewodniczącego rady Wydziału Prawa: Jolanta Konty i Sławek Czarlewski. I Jola wygrała. Jak zobaczyłem ją w akcji, to pomyślałem, iż nie dość, iż piękna kobieta, to jeszcze taka energiczna i zdolna… Zakochałem się.

Dostrzegł pan w żonie talent polityczny?

– Komunikacyjny. Świetnie organizowała ludzi, chcieli z nią pracować. (…)

A czym pan się zajmował po przyjeździe do Warszawy?

– Pracowałem przede wszystkim z teatrami studenckimi, z Teatrem Ósmego Dnia z Poznania, z Provisorium z Lublina i innymi. Dlatego na własny ślub w Gdańsku pojechałem z Festiwalu Teatru Studenckiego w Toruniu.

To były najlepsze lata teatru alternatywnego, później nie odgrywał już takiej roli społecznej. Środowisko było mocno opozycyjne i twórcze, na bardzo wysokim poziomie. Oczywiście główny problem polegał na tym, jak ochronić teatr w sporze z partią, z cenzurą. To było ciągłe lawirowanie, czasami z lepszym skutkiem, czasami z gorszym. Wszystko to było męczące i skończyło się wraz z Solidarnością. Cenzura się poddała, partia też machnęła ręką – mieli inne rzeczy na głowie.

Ale muszę panu powiedzieć, iż już wtedy czułem, iż potrzebuję czegoś bardziej mierzalnego. Coraz mocniej męczyła mnie sytuacja, w której twórcy tworzą, a ja mam być filtrem między władzą, SZSP a cenzurą. Gazeta wydawała mi się czymś konkretnym: zaczynam, kończę, podoba się albo nie. To mnie niezwykle pociągało. Jesienią 1981 r. zwolniło się stanowisko Zdzisława Pietrasika, redaktora naczelnego tygodnika „itd”. Zwolniono go za jakieś politycznie nieprawomyślne działania. To był bardzo dobry dziennikarz i porządny człowiek, późniejszy szef działu kulturalnego w „Polityce”.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 23/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.

Fot. archiwum prywatne

Idź do oryginalnego materiału