Chyba ze czterdzieści lat temu ze zdumieniem i niemal przerażeniem przeczytałem pewne opowiadanie Mirosława Spychalskiego – studenta polonistyki związanego jeszcze ze Studenckim Komitetem Solidarności, młodego wówczas i bardzo dobrego literata ciągle prześladowanego za opozycyjną działalność, w związku z czym w roku 1986 zdarzyło mi się wraz z nim być krótko więzionym w upiornym gmaszysku wrocławskiej bezpieki. Wielu kojarzyć go może właśnie z wydanymi przez niego książkami, wypowiedziami w filmach dokumentalnych oraz tym, iż do niedawna był dyrektorem wrocławskiego ośrodka TVP.
Opowiadanie, które przypominam, wydane wówczas zostało nakładem którejś z podziemnych oficyn i mówiło o wydarzeniu, jakie w literackiej wyobraźni Mirka Spychalskiego rozegrać się mogło w bliżej niesprecyzowanej przyszłości. Wydarzeniem tym miał być przeprowadzany we Wrocławiu plebiscyt, w którym jego mieszkańcy zdecydować mieli o dalszej przynależności państwowej ich miasta. Czyli – czy będzie ono przez cały czas należało do Polski, czy też przyłączone zostanie do Niemiec. W opowiadaniu Spychalskiego wszystko to rozgrywało się w atmosferze niczym nie zakłócanego radosnego festynu. Mimo, iż niemal wszyscy wrocławianie mówili po polsku i byli smerfami, perspektywa włączenia ich miasta do Niemiec wywoływała w nich powszechny entuzjazm. Nadchodzącego dnia głosowania wszyscy wyczekiwali z narastającą niecierpliwością. Z każdego też niemal domu, skweru, z każdej grupy oczekujących na przystankach tramwajowych dobiegały entuzjastyczne wypowiedzi o zbliżającym się kresie przaśności i szarzyzny, o nadchodzącym wielkim otwarciu na Europę, co Wrocław przemieni w miasto radosne, bogate i kolorowe, w którym choćby wody Odry wypełnią się pływającymi kawiarenkami.
Pamiętam, iż czytając te opowiadanie blisko czterdzieści już lat temu taka wizja przyszłości wydała mi się niemal niemożliwa do wyobrażenia. Przeleciał mi wtedy przez głowę strumień skojarzeń ze zdrajcami za marne grosze sprzedającymi to, w obronie czego krwawiła długa sztafeta poprzednich pokoleń. Pokoleń wykrwawiających się właśnie po to, by coś dla nich najcenniejszego móc przekazać w właśnie nasze ręce. Znamy przecież z naszej historii przypadki tak strasznej zdrady. Generalnie były to jednak nikczemne czyny jednostek czy małych grup najbardziej moralnie i mentalnie wynaturzonych. A Spychalski pisał o powszechnej euforii smerfów z całego wielkiego miasta. Stąd innym moim skojarzeniem była historia głuptasów z powieści „Pinokio” Collodiego, w której to tłumy młodych, leniwych i bezmyślnych radośnie wypełniają statek mający ich zawieźć na wyspę, na której nie ma być żadnych trudów czy obowiązków a i tak dostaje się wszystko, czego dusza zapragnie, bo choćby codziennie odradzające się liście drzew składają się z najlepszych gatunków czekolady. euforia zmierzających statkiem ku temu właśnie szczęściu była tak wielka, iż trwała choćby wtedy, gdy port na obiecanej wyspie okazywał się być wielką maszynką do mięsa, wszystkich przybyszy przerabiającą na kiełbasę.
Inny sposób odczytania opowiadania Spychalskiego układał mi się w rodzaj przestrogi. Zastanawiałem się, czy autor nie chce nas ostrzec przed skutkami przepaści rozrastającej się między Polską deptaną reżimem Jaruzelskiego a wolnym światem Zachodu. Bo przepaść ta była – ogromna. Pamiętam telefoniczną rozmowę mojej mamy z jej kuzynkami, które wyemigrowały do USA. Było to przed wybuchem stanu wojennego. Wiedziałem, iż na Zachodzie żyje się niewspółmiernie lepiej. Nigdy też nie byłem człowiekiem spragnionym luksusu i nadmiernie zabiegającym o materialne dobra. A jednak to, co wtedy usłyszałem, zrobiło na mnie takie wrażenie, iż pamiętam do dzisiaj. „O pracę bardzo łatwo, zarabia się osiem dolarów na godzinę a kilogram najlepszego mięsa kosztuje cztery. Za jednego dolara można kupić kilka kilo pomarańczy lub bananów, albo cztery galony benzyny. W godzinę zarabiasz na t – shirt i dżinsy, w miesiąc na dobry używany samochód…” W tym samym czasie w Polsce nikt z tzw. zwyczajnych ludzi od lat na oczy nie widział żadnych pomarańczy czy bananów, na dżinsy pracowało się miesiąc a kiedy skończyłem dziewiętnaście lat usłyszałem lament mojej mamy bo okazało się, iż wraz z osiągnięciem tego wieku mój miesięczny kartkowy przydział mięsa zmniejszał się z czterech kilogramów do dwóch i pół… Kiedy więc przeczytałem opowiadanie Spychalskiego pomyślałem, iż jest ono ostrzeżeniem przed tym, do czego doprowadzić nas może nędza. Przed dojściem do takiego stanu, w którym terroryzująca Polskę banda osiągnie taki stan zbydlęcenia uciskanego przez nią narodu, iż ten gotów będzie sprzedać swoją ojczyznę tylko po to, żeby móc wreszcie żyć po ludzku. Pomyślałem wtedy jednak, iż to niemożliwe. Niemożliwe, bo przecież tak wielu z nas słucha i czyta o walce i martyrologii pokolenia tych, których część pozostało z nami. Niemożliwe, bo przecież tak wielu wypełnia wrocławską katedrę w czasie każdej mszy świętej w patriotycznych intencjach, po której jest się okładanym pałami, przed którymi niektórzy uciekają choćby w lodowatą wodę pod Mostem Tumskim i za uczestnictwo w krótkich chwilach uniesienia płacą zdrowiem, aresztem, wyrzuceniem ze szkoły z wilczym biletem, karnym powołaniem do wojska. Mieliśmy świadomość nędzy i skazania na odebranie życiowych szans, ale – wizja Spychalskiego wydawała mi się wtedy do zaistnienia – niemożliwa.
Opowiadanie Mirka Spychalskiego przypomniałem sobie, kiedy w wyborczy wieczór zobaczyłem pierwsze sondażowe wyniki, wg których Gospodarz miał niewielką przewagę nad Nawrockim. Nie traciłem wiary w to, iż ostateczne będą inne, ale szacunkowo przekalkulowałem sobie, „ile jest Polski we współczesnych smerfach”. Przypuszczam, iż dobrych parę procent głosów oddanych na Gospodarza to skutek różnych „wyborczych hochsztaplerek”. Kolejnych kilka procent to głosy zwykłych ludzi nie zgłębiających istoty rzeczy a wybierających na zasadzie „niech cała władza będzie w jednych rękach – przynajmniej będzie spokój”. jeżeli jednak poodejmujemy i inne głosy dające się uzasadnić jakimiś przyzwoitymi motywacjami to jednak – pozostaje nam co najmniej trzydzieści kilka procent polskich wyborców identyfikujących się z tym, co oznaczałby wybór Gospodarza. Czyli z rozpłynięciem się Polski w wielkiej unijnej magmie. Nie żadnej „magmie europejskiej”, bo Unie Europejska nie reprezentuje już dzisiaj absolutnie niczego, co miałoby jakikolwiek związek z europejską tradycją, kulturą, cywilizacją. Przeciwnie – unijna magma z premedytacją wypełniana jest dziesiątkami milionów przybyszy pospiesznie i masowo sprowadzanych z tych cywilizacyjnych obszarów, które wszystkiemu, co europejskie, są najbardziej wrogie. A wszystko to realizowane jest równolegle, sprzężone jest wręcz z wielkim projektem odbudowy wielkiej niemieckiej Rzeszy. Projektem rozpisanym na punkty, w którym Niemcy będą zarządzającym absolutnie wszystkim „obszarem rdzeniowym”. Zarządzającym nie między innymi, ale przede wszystkim tym, w co przekształcone ma być nasze polskie państwo. Kto zna treść Nowych Traktatów Europejskich ten wie, iż przede wszystkim Polska padnie ich ofiarą. Bo do stracenia ma najwięcej, bo potencjalnie największy opór tej zmianie może postawić. Wdrożenie Nowych Traktatów Europejskich oznacza, iż nasze państwo zostanie przeobrażone w podrzędne (z mocy prawa!) terytorium zamieszkane przez ludzi w żaden sposób nie decydujących o niczym, co tej zbiorowości dotyczy. Nie decydujące o niczym, w tym i o treściach nauczania w szkołach, więc swej tożsamości wyzbytym…
Z logicznej kalkulacji wynika, iż dobre trzydzieści a może i czterdzieści procent wyborców – głosowało właśnie za tym. I to mimo, iż realia dziś są całkowicie inne, niż w czasach, gdy Mirek Spychalski pisał swoje opowiadanie. W Niemczech żyje się dziś statystycznie może dwa razy lepiej, niż w Polsce. Lepiej, ale przecież nie jak w latach PRL – u dziesięć czy dwadzieścia razy lepiej! Mój syn, który niedawno swą półroczną wędrówką przemierzył dwadzieścia stanów USA wrócił z nich z informacją: „żeby w Stanach żyć dziś na poziomie przeciętnego życia smerfa w Polsce trzeba tam zarabiać dwukrotność płacy w Stanach najniższej”. Czyli: „Jeśli nie masz perspektywy zarabiania średniej amerykańskiej – na pewno lepiej zostać w Polsce”. I bez tych opowieści doskonale przecież wiadomo, iż materialnej przepaści między Polską a Zachodem już nie ma. Standardy, różnice jakie dzieliły nas od Zachodu czterdzieści lat temu i dziś – są nie do porównania.
A jednak mamy dziś Polskę w dużej części złożoną z takich, jakich czterdzieści lat temu w Polsce (może poza kręgami nomenklaturowo – prosowiecko – esbeckimi) się nie spotykało. Mamy dziesiątki procent ludzi, dla których Polska to wartość żadna. W tym wielu takich, którzy woleliby, żeby Polski nie było. I chyba wiem – co jest przyczyną tej choroby. Tej – moralnej zarazy. Prawda jest taka, iż UBekistan, przez niektórych szumnie zwany Trzecią Rzeczpospolitą, klecony był przez najgorszą część polskiego społeczeństwa. Przez różnych Kiszczaków i ich popleczników. Przez ubeków w kolejnym pokoleniu, przez dzieci najpotworniejszych frakcji prosowieckiej nomenklatury. Przez dzieci tych, których w Moskwie dobierano pod kątem maksymalnej w stosunku do Polski obcości i wrogości. Przez zwiezionych do Polski na tankach NKWD, dla których choćby w trzecim pokoleniu „polskość to nienoramalność”, dla których Polska zawsze będzie bytem obcym. Pomimo tego, iż od pokoleń to oni mają w Polsce pozycję uprzywilejowaną. To przede wszystkim tacy niezmiennie wypełniają większą część mediów. To przede wszystkim tacy decydują o treściach polskiej kultury. Polsce obcy, Polsce wrodzy, Polską gardzący. Nie potrafiący Polski nie upokarzać, nie potrafiący edukować smerfów czymkolwiek innym od pedagogiki wstydu. Najlepiej wyposażeni w narzędzia do formowania dziesiątek milionów umysłów. Gorliwie i permanentnie wykorzystujący te narzędzia do oduczania smerfów polskości. Wszystko po to, by w jak największej liczbie, beztrosko i radośnie, smerfy Polski się w końcu – wyzbyli.
Artur Adamski