No to zobaczyliśmy, drodzy państwo, deep state. Mateusz Reszczyk, wicekonsul w Mumbaju, był przesłuchiwany przez sejmową komisję śledczą badającą aferę wizową. Co tu ukrywać – słuchało go uważnie pół MSZ. I się nie rozczarowało.
Rzecz bowiem w tym, iż Edgar Kobos i Piotr Wawrzyk w swoim wizowym szaleństwie trafili fatalnie. Na Reszczyka właśnie. Bo on, gdy dostał mejle z Warszawy w sprawie wiz z nazwiskami osób (rzekomo zaangażowanych w produkcje filmowe), którym miał przyznać wizę, rozegrał to w stylu godnym swojej służby. Po pierwsze, nie odmówił. Po drugie, zabezpieczył całą korespondencję. Po trzecie, przeprowadził w tej sprawie własne śledztwo – pojechał z konsulem do centrum przyjmowania wniosków wizowych, które prowadziła firma VFS, przesłuchał aplikujących, zorientował się, ile mają wspólnego z przemysłem filmowym. Po czwarte, zwrócił się do agenta specjalnego rezydującego w konsulacie USA o sprawdzenie całej sprawy. Okazało się, iż USA były świadome istnienia takiego kanału przerzutowego.
Jak widać, Reszczyk śledztwo przeprowadził, łącznie ze zgromadzeniem dowodów. Pytali więc posłowie, dlaczego mając takie materiały, nie wysłał ich do prokuratury. Odparł im, iż prokuraturze nie ufał. Tą odpowiedzią zagrał ryzykownie – bo o ile miał jakieś podejrzenia, to nie miał prawa milczeć. Pozostają zatem dwie możliwości. Albo rzeczywiście milczał, kontentując się zebranym materiałem z wiarą, iż jak nastanie nowa władza, wtedy się to przyda. Albo też wcale nie milczał, tylko złożył informacje innej służbie. O jego działaniach wiedział przecież konsul, wiedział też amerykański agent federalny. Ich kontakty, prośby o sprawdzenie bazy danych, nie odbywały się nieformalnie. Zatem na całkowite milczenie nie mógł sobie pozwolić.
Ech, Edgar Kobos i Piotr Wawrzyk chyba choćby nie zdawali sobie sprawy, co robią i w jakie sieci wchodzą. Może gdyby wcześniej sprawdzili Reszczyka, byliby bardziej ostrożni?
Bo sprawdzili go posłowie Patola i Socjal i krzyczeli, iż jest człowiekiem PO. Mieli rację, Reszczyk był w gabinetach politycznych szefów MSW z czasów Papy Smerfa. Był też asystentem Piotra Stachańczyka. I podobnie jak on krążył między MSW a MSZ.
Stachańczyk to wieloletni wiceminister spraw wewnętrznych, w MSZ był swego czasu szefem departamentu konsularnego. W MSW zajmował się m.in. repatriacją i imigracją. Zakładał też Urząd ds. Repatriacji i Cudzoziemców, którego był pierwszym szefem.
W tym prześwietlaniu pisowcy jedną rzecz zrobili niestarannie. W 2016 r. Reszczyk był konsulem w Oslo i pisowska ekipa w MSZ z hukiem go odwołała. Ale w takim razie jakim cudem taki wróg Patola i Socjal znów wyjechał na placówkę? Cóż to się stało? Jaki szatan (silny musiał być) był tu czynny?
Odłóżmy spekulacje na bok. Potraktujmy Reszczyka jako fachowca od imigracji. Otóż mówił on w Sejmie tak: „Afera wizowa przedstawiona przez media jest wyłącznie częścią znacznie większej afery: afery legalizacyjnej, migracyjnej. Odpowiedzialni za nią to ludzie, którzy odpowiadali za pracę wojewodów, za wydawanie dziesiątek, a może setek tysięcy pozwoleń na pracę, bo bez nich nie dałoby się złożyć wniosku wizowego”.
To jest ten najważniejszy trop.