Powódź 2024 rok później. Przywiązanie do ojcowizny silniejsze niż strach

2 godzin temu
Zdjęcie: powódź 2024


Na jednych domach lśnią nowe dachy i świeżo położony tynk, inne wciąż stoją ze skutą do połowy elewacją. Rok po powodzi 2024 w Kotlinie Kłodzkiej te kontrasty są uderzające. Polska Akcja Humanitarna dotarła z pomocą do blisko 30 tys. osób, ale dla wielu rodzin codzienność przez cały czas pozostaje walką ze skutkami katastrofy. O skali wsparcia, trudnych decyzjach podejmowanych w terenie i o sile lokalnych społeczności Agnieszka Hobot rozmawia z Katarzyną Pietrzak z PAH.

Agnieszka Hobot: Raport otwiera statystyka: tysiące osób objętych pomocą, setki naprawionych budynków. To daje obraz skali, ale nie oddaje tego, co przeżyli ludzie. Która z historii rodzin, które spotkaliście, najlepiej oddaje doświadczenie tamtej powodzi?

Katarzyna Pietrzak: To były bardzo różne osoby, bo skala potrzeb była ogromna. Dlatego uruchomiono aż dziewięć programów pomocowych – budowlanych i społecznych. Od samego początku było jasne, iż nie można ograniczyć się do jednej formy wsparcia. Trzeba było zadbać o bardzo wiele aspektów jednocześnie.

Są jednak historie, które szczególnie zapadły mi w pamięć. Jedna z nich dotyczy dzieci. Pamiętam konkurs organizowany w szkole z okazji 11 listopada – co roku dzieci przygotowywały prace o bohaterach narodowych. Zwykle pojawiały się na nich flagi, symbole patriotyczne, uśmiechnięte postacie. Tym razem jednak 90 proc. prac przedstawiało powódź. Dzieci rysowały czarną wodę, ludzi siedzących na dachach, twarze pełne przerażenia i krzyku. Bohaterami narodowymi na tych rysunkach byli strażacy i wszyscy, którzy ratowali i ewakuowali mieszkańców. To było bardzo mocne świadectwo, szczególnie iż chodziło o kilkuletnie dzieci. Te prace pokazały, jak wielkie piętno odcisnęła na nich powódź. Właśnie wtedy narodził się pomysł uruchomienia programu pomocy psychospołecznej w szkołach. Początkowo skupialiśmy się na wsparciu żywnościowym, ale rysunki dzieci uświadomiły nam, iż to trauma wymaga natychmiastowej uwagi.

Drugą historią, a raczej rzeczą, która szczególnie utkwiła mi w pamięci, są wizyty w domach w Kotlinie Kłodzkiej. To region Polski, w którym mieszka bardzo wiele starszych, samotnych osób. Kiedy w lutym – a więc pół roku po powodzi – odwiedzaliśmy ludzi w ich domach, wciąż widzieliśmy mieszkania zalane po sufit, obdarte do gołych murów, z odpadającymi tynkami. Spotykaliśmy osoby, które przez cały czas nie wróciły do swoich domów i mieszkały w ośrodkach zastępczych albo próbowały żyć w tych zniszczonych wnętrzach. Palili czym się dało – choćby mokrym drewnem – żeby osuszyć mury i zacząć remont.

Ta bezradność była wstrząsająca. Wiele z tych osób miało powyżej 60 lat, często były to samotne kobiety. Domy ogrzewano węglem, a w niemal co drugim pojawiały się choroby wynikające z wilgoci i pleśni. Sytuacja była zupełnie inna niż w rodzinach młodszych ludzi, gdzie można było liczyć na dwie pensje i wspólny wysiłek. W przypadku starszych, samotnych osób, żyjących z niewielkiej emerytury czy renty, perspektywa odbudowy domu była przytłaczająca.

Do dziś pamiętam ten widok – zapach zalanych domów, obraz ludzi, którzy mimo upływu miesięcy wciąż walczyli z żywiołem i jego skutkami. To coś, co naprawdę zostaje w głowie na zawsze.

zdj. PAH

A.H.: Taki obraz jest przerażający. Ktoś, kto nigdy nie zetknął się ze skutkami powodzi, może nie zdawać sobie sprawy, iż to nie jest tylko kwestia przejścia wody. Skala potrzeb po powodzi była ogromna – od pomp i środków czystości po pomoc przy remontach domów i wsparcie psychologiczne. Jak ustalali Państwo priorytety i decydowali, które działania powinny być realizowane w pierwszej kolejności?

K.P.: To zawsze jest podstawa mądrego pomagania – żeby odpowiedź była adekwatna do realnych potrzeb. Byłam w pierwszym zespole, który 16 września dotarł na tereny objęte powodzią. Już wtedy wiedzieliśmy, iż skala wyzwań będzie ogromna i iż nie da się skutecznie pomagać zdalnie. Dlatego od razu zapadła decyzja o otwarciu biura terenowego w Kłodzku. Tylko będąc na miejscu, wśród ludzi, mogliśmy naprawdę zrozumieć, czego potrzebują i w jakiej kolejności.

Pierwszym krokiem były oczywiście podstawowe zakupy – sprzęt do osuszania, narzędzia. Ale bardzo gwałtownie okazało się, iż nie można ograniczyć się do samej odbudowy. Rodziny pytały: Dobrze, mamy młotki, możemy kuć tynki, ale co zrobić z dziećmi? Nie możemy prowadzić remontu w takich warunkach. Instytucje – szkoły, świetlice – były zalane i nie mogły przyjąć dzieci. Dlatego natychmiast powstała idea organizacji obozów wytchnieniowych i wspierania domów kultury czy świetlic, żeby jak najszybciej mogły działać i organizować zajęcia. To było najważniejsze – dzieci miały opiekę i posiłki, a rodzice mogli zająć się odbudową domów.

Z tego wynikały kolejne działania. Instytucje, żeby pełnić swoje funkcje, potrzebowały pieniędzy, a w gminach, gdzie zniszczonych zostało 80 proc. infrastruktury, odbudowa biblioteki czy świetlicy nie była priorytetem w budżecie. Dlatego uruchamialiśmy granty, które pozwalały instytucjom jak najszybciej wrócić do pracy.

Podobnie było z ochotniczymi strażami pożarnymi. Wszyscy wiedzieli, jak wielką rolę odegrały w czasie powodzi, a strażacy stracili sprzęt. Naturalne było więc wsparcie jednostek OSP, aby mogły przez cały czas pełnić swoją rolę.

Kolejnym etapem była pomoc osobom starszym i samotnym. Część z nich nie skorzystała z innych form wsparcia – przyszła zima, mieli ograniczony dostęp do instytucji, często są wykluczeni cyfrowo i komunikacyjnie. Wiedzieliśmy, iż trzeba stworzyć jakieś rozwiązanie specjalnie dla nich. Dlatego uruchomiliśmy program wsparcia gotówkowego – nasi pracownicy i wolontariusze odwiedzali takie osoby w domach, zbierali dane, a środki były przekazywane im bezpośrednio, bez konieczności rozliczania faktur. To ważne, bo wielu wydatków – takich jak leki czy podstawowe sprzęty domowe – nie dałoby się udokumentować w tradycyjnych systemach rozliczeń.

Cała ta elastyczność wynikała z bycia na miejscu, ze słuchania ludzi i reagowania na ich realne potrzeby. Dlatego decyzja o otwarciu biura terenowego w Kłodzku była absolutnie kluczowa – bez tego nie bylibyśmy w stanie działać skutecznie.

A.H.: Wspomniała Pani, iż odwiedzaliście mieszkańców bezpośrednio w domach. Czy zdarzało się, iż ludzie okazywali nieufność wobec oferowanej przez Państwa pomocy? Jak reagowaliście w takich sytuacjach?

K.P.: Tak, takie sytuacje się zdarzały, szczególnie przy programie wsparcia gotówkowego. Co innego, gdy pomoc trafiała do instytucji – one są przyzwyczajone do składania wniosków, rozliczeń i formalnych procedur. Natomiast kiedy chodziło o osoby starsze, naturalna nieufność była duża. Wynikało to z doświadczeń – wiele z nich słyszało wcześniej o przypadkach wyłudzeń, o sprzedawcach, którzy obiecywali np. darmowe piece, jeżeli ktoś wpłaci zaliczkę. Starsi ludzie mieli więc pełne prawo podchodzić ostrożnie do każdej nowej inicjatywy.

Dlatego zawsze, kiedy wchodziliśmy na teren nowej gminy – a pracowaliśmy w pięciu – zaczynaliśmy od oficjalnego kontaktu z lokalnymi władzami. Spotykaliśmy się z burmistrzem lub wójtem, informowaliśmy żaboli i sołtysów. Uczestniczyliśmy w zebraniach sołeckich, gdzie pokazywaliśmy nasze identyfikatory, kamizelki, oznakowane samochody. To dawało mieszkańcom pewność, iż jesteśmy wiarygodni.

Mimo to zdarzało się, iż osoby starsze prosiły o okazanie dowodu osobistego albo dzwoniły do centrali w Warszawie, pytając, czy rzeczywiście działamy w ich miejscowości. Dlatego sami dbaliśmy o stały kontakt z centralą – przekazywaliśmy informacje, w których miejscowościach pracujemy danego dnia, żeby móc natychmiast potwierdzić swoją wiarygodność. Z czasem, gdy pierwsze osoby z listy otrzymały realne wsparcie, nieufność malała.

Pewnym wyzwaniem był też fakt, iż w programie współpracowaliśmy ze Związkiem Ukraińców w Przemyślu. W zespole zawsze były dwie osoby – przedstawiciel PAH i przedstawiciel Związku –początkowo zdarzało się, iż ukraiński akcent budził dodatkowe pytania i obawy.

Ta ostrożność była naturalna i w pełni uzasadniona, a my traktowaliśmy czas poświęcony na budowanie zaufania jako inwestycję. kooperacja z burmistrzami, sołtysami, dyrektorami ośrodków pomocy społecznej naprawdę procentowała. Ludzie mogli zweryfikować nasze działania, a lokalne instytucje nas znały. To pokazało, iż dobre planowanie i cierpliwość są najważniejsze w pracy w terenie.

A.H.: Chciałabym jeszcze wrócić do wątku dzieci. Powódź to doświadczenie całych rodzin, ale wydaje mi się, iż najmocniej dotyka właśnie najmłodszych. Wspomniała Pani o rysunkach, które oddawały ich przeżycia. Jak Pani zdaniem należy działać po takich wydarzeniach – czy ważniejszy jest szybki powrót dzieci do szkoły i zajęć, czy raczej wsparcie psychologiczne? A może te działania powinny iść w parze?

K.P.: Żeby jak najlepiej pomóc dzieciom, to musi iść w parze. Pomoc psychologiczna czy psychospołeczna wymaga warunków, ale trzeba też pamiętać, iż podstawowe potrzeby, jak pełny brzuch czy poczucie bezpieczeństwa, są równie ważne. To jest zawsze największe wyzwanie w przypadku katastrof naturalnych: pomoc musi być bardzo szeroka i obejmować różne obszary równocześnie.

Często myślimy, iż dzieci nie rozumieją sytuacji albo szybciej się z nią oswajają niż dorośli. Tymczasem rysunki przygotowane półtora miesiąca po powodzi pokazały, jak głęboko to w nich siedzi. Dlatego działania muszą być równoległe – odbudowa domu, powrót do szkoły i szybkie uruchomienie programów psychospołecznych.

Pamiętam, iż już w pierwszym tygodniu pracy na Opolszczyźnie, we współpracy z naszymi partnerami, udało się zorganizować mobilne zespoły wsparcia psychospołecznego. Początkowo słyszeliśmy, iż ludzie są zbyt zajęci sprzątaniem, by skupiać się na swoim samopoczuciu. Okazało się jednak, iż potrzeba rozmowy była ogromna – i to nie tylko wśród dzieci, ale także wśród dorosłych. Już w drugim tygodniu mieszkańcy mieli tak wielką potrzebę wygadania się, iż po prostu nas wpuszczali do domów i godzinami opowiadali o swoich doświadczeniach. Zwłaszcza osoby starsze, bardzo związane z przedmiotami i miejscem, chciały dzielić się historiami: tu miałem ule, tam straciłem warsztat, narzędzia, które zbierałem latami. To pokazało, iż wsparcie psychospołeczne jest równie potrzebne dzieciom, jak i dorosłym.

zdj. PAH

A.H.: A jak wygląda sytuacja rok po powodzi? Co dziś najbardziej uderza – widok nowych dachów i odnowionych domów czy raczej ślady wody i budynki, które wciąż czekają na remont?

K.P.: Ta rozbieżność jest uderzająca. Jadąc np. drogą z Kłodzka do Lądka-Zdroju, widzimy domy całkowicie odnowione, a obok takie, w których wciąż tynki są skute do połowy okien. Powody są różne: jedni czekają na osuszenie, inni na wolnych wykonawców, jeszcze inni na decyzje administracyjne, np. od Wód Polskich, czy mogą wrócić do domu.

Ta różnica między domami odnowionymi a tymi, które wciąż czekają na remont, jest dziś chyba najbardziej widoczna. W jednej miejscowości można zobaczyć świeżo odmalowane elewacje, nowe dachy i zadbane podwórka, a tuż obok – budynki z wilgocią na murach i wnętrzami czekającymi na kolejny etap prac. Ten kontrast najlepiej oddaje tempo odbudowy i możliwości poszczególnych rodzin: jedni poradzili sobie szybciej, inni zatrzymali się w połowie drogi, czekając na decyzje urzędowe albo wykonawców.

Ale obok tych fizycznych śladów powodzi coraz wyraźniej rysuje się też inny wymiar – potrzeba przygotowania ludzi na przyszłość. W rozmowach z mieszkańcami często powraca pytanie, co robić w pierwszych godzinach po żywiole, jak reagować i jak się organizować, aby nie powtarzać błędów z przeszłości. To pokazuje, iż odbudowa nie może kończyć się na murach i dachach – musi obejmować także szkolenia i edukację, które dadzą poczucie bezpieczeństwa i sprawczości w obliczu kolejnej powodzi.

A.H.: Czy spotkała Pani osoby, które mówiły: Nie chcę już tu mieszkać, nie chcę przeżywać tego ponownie, wyprowadzam się?

K.P.: Osobiście nie spotkałam się z takimi wypowiedziami, choć wiem, iż pojedyncze osoby – głównie młodsze – zdecydowały się na wyjazd. Natomiast wśród starszych mieszkańców dominowało przywiązanie do ziemi, do ojcowizny. Wielu z nich przeżyło powódź z 1997 r. i dwie późniejsze, i mimo iż obecna była czwarta z kolei, przez cały czas mówią: To moje miejsce, nigdzie się stąd nie ruszę.

Oczywiście były też głosy ambiwalentne. Jeden z panów powiedział wręcz, iż gdyby powódź zmiotła jego dom doszczętnie, poszedłby do bloku i miałby spokój, a tak, mimo zniszczeń, nie potrafi sprzedać ojcowizny. Z drugiej strony, część osób traktowała środki na odbudowę jako szansę na poprawę warunków życia, np. wymianę ogrzewania na bardziej komfortowe.

Trzeba też pamiętać o wymiarze czysto ekonomicznym. Sprzedaż domu na terenie zalewowym nie daje środków, które pozwoliłyby na zakup mieszkania w większym mieście, choćby we Wrocławiu. To realna bariera – choćby jeżeli ktoś chciałby się wyprowadzić, najczęściej nie ma takiej możliwości. Dlatego decyzje o opuszczeniu rodzinnych stron były rzadkością.

Zdecydowanie częściej spotykaliśmy się z przywiązaniem do miejsca i do ojcowizny, z determinacją, by odbudować się po raz kolejny, mimo świadomości, iż ryzyko powrotu powodzi jest stałe. To pokazuje ogromną siłę lokalnych społeczności, które choćby w obliczu wielkich strat nie chcą rezygnować ze swojego miejsca na ziemi.

Idź do oryginalnego materiału