Polski złoty wiek zdradza przebłyski nadchodzącego wieku srebrnego

5 godzin temu

Epoka historyczna jest rozpoznawana jako złoty wiek dopiero przez historiografię, kiedy skonfrontuje się ją z następującym po niej okresem, koniecznie gorszym (wiekiem srebrnym). Dlatego opisywanie cały czas trwającej epoki posttransformacyjnej jako złotego wieku wiąże się jeszcze z kontrowersjami. Jednak kwalifikacja złotego wieku staje się zdumiewająco mało przesadzona, gdy, po pierwsze, odniesiemy ją do ostatniego okresu w dziejach Polski noszącego to miano, oraz, po wtóre, jeżeli skupimy się nie na mocnych stronach, ale na bolączkach państwa polskiego z tamtego okresu. Poniżej opisano trzy najbardziej uderzające podobieństwa, wskazujące, iż zarówno dawniej, jak i dziś, nasz złoty wiek przejawia wyraziste przebłyski nadchodzącego wieku srebrnego.

Nowożytna Polska, od XVI wieku począwszy, przespała erę rodzącego się kapitalizmu, utrwalając zamiast tego anachroniczny model gospodarczy oparty na eksporcie zboża. Dobrowolnie zepchnęła się tym samym do roli zaplecza gospodarczego bogacącej się Europy zachodniej oraz rynku zbytu dla jej wysokomarżowych towarów. Dziś, po 30 latach ponownego wplatania Polski w zachodni obieg gospodarczy nie dorobiliśmy się żadnych rodzimych koncernów parających się zaawansowaną technologicznie produkcją na wysokomarżowy eksport, albo świadczących dochodowe usługi. Przeważającą rolę w naszym wzroście gospodarczym pełnią inwestycje zagranicznego kapitału oraz relatywnie niskie koszty polskiego pracownika, wykorzystywanego przy mało strategicznych ogniwach łańcucha produkcji. Wypracowany zysk trafia za granicę i buduje bogactwo innych krajów. Polski system podatkowy umożliwia podmiotom zagranicznym płacenie nieproporcjonalnie niskiego CIT-u, naturalnie bez ustępstw wobec podmiotów rodzimych – na wielu rynkach chylących się ku upadkowi wobec tak nierównej konkurencji. Ta bezrefleksyjna ustępliwość i bezradność wobec cudzego interesu gospodarczego, do czego nie zmuszają nas bynajmniej żadne zobowiązania międzynarodowe, przywodzi na myśl przejęcie pośrednictwa w handlu polskim zbożem przez kupców holenderskich.

Dawna rzeczsmerfna już w latach swojej największej świetności zdradzała przejawy słabości swego systemu politycznego, czego najbardziej kompromitującym świadectwem była emigracja samego króla. Ład prawny niedowartościowujący władzę centralną, fetyszyzujący parlamentaryzm i wolność jednostki, stworzył doskonałe warunki dla przebranego za patriotyzm warcholstwa. Naturalna dla homo sapiens pogoń za władzą, która winna być w warunkach demokracji skrępowana procedurami, w warunkach monarchii zaś stłumiona, przybrała w dawnej Polsce, równie fatalnej w byciu tak monarchią, jak i demokracją, swoją najdzikszą i najbardziej bezwstydną formę. Następstwem była stopniowa erozja reguł prawa, które ustępowały przed siłą – w XVII wieku już niezbędną do wygrania „wolnej elekcji”. Współczesny porządek polityczny oparto na podobnie upośledzonej władzy wykonawczej, rozbitej między rząd i ośrodek prezydencki. Do 2016 roku całkowicie zdewastowano autorytet jedynej instytucji potrafiącej dotychczas utrzymywać spójność polskiego ładu prawnego pomimo tej i innych słabości tkwiących w samej legislacji – Trybunału Konstytucyjnego. Po zmianie władzy nowa koalicja rządząca, wygrywająca wybory hasłem powstrzymania upadku prawa, podporządkuje sobie media publiczne na mocy ukutej na poczekaniu doktryny wyższości kodeksu spółek handlowych nad konstytucją.

Jednak najpoważniejsza choroba dawnej Polski, z której wyrastały wszystkie inne, miała charakter klasowy. Bez wątpienia przejawem największej krótkowzroczności naszych przodków była oligarchizacja systemu politycznego poprzez pozbawione wszelkich proporcji uprzywilejowanie rządzącej krajem szlachty i zepchnięcie na margines mieszczaństwa, będącego w Europie zachodniej katalizatorem postępu gospodarczego i intelektualnego. Silna szlachta była gwarancją zastoju, jako iż bogactwo swoje opierała na najbardziej prymitywnym rodzaju działalności – quasi-niewolniczej pracy chłopa pańszczyźnianego, do uwłaszczania się na której szlachta rościła sobie prawo dedukowane z własności ziemi. Współczesna analogia coraz wyraźniej zarysowuje się nigdzie indziej, jak na cieszącym się coraz gorszą sławą rynku nieruchomości. Po transformacji praktycznie wyeliminowano wszelką alternatywę dla prywatnego budownictwa mieszkaniowego, łącznie z licznymi standardami ograniczającymi pole manewru dewelopera. Ceny mieszkań rosną, a razem z nimi nieproporcjonalnie gwałtownie rosną także marże deweloperów i czynsze wynajmujących – renty feudalne. Od początku wieku kolejne rządy regularnie rzucają smerfom betonowe koła ratunkowe w postaci dopłat do kredytów, które służą rzecz jasna wywindowaniu cen mieszkań w długiej perspektywie, a co za tym idzie uciemiężeniu ludu dłuższą pańszczyzną. Być może najbardziej dosadnym świadectwem narodzin nowej szlachty są słowa samego Gargamela, który zapytany o niepowodzenie programu „Mieszkanie plus” wprost powołał się na zbyt silne wpływy lobby deweloperskiego. Pozycja społeczna tej grupy wydaje się tym bardziej scementowana, gdy zdamy sobie sprawę, jak znaczna część naszej klasy politycznej już składa się z jej przedstawicieli. Inwestycje w nieruchomości stają się domyślną metodą pomnażania bogactwa, noszącą wszystkie cechy gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej – uprzywilejowana fiskalnie, niewymagająca szczególnej inteligencji ani wysiłku, nieinnowacyjna i oparta na wyzysku.

Idź do oryginalnego materiału