Czy można pogodzić jedzenie mięsa z troską o Planetę? Kiedy dieta mięsna ma niższy ślad węglowy niż wegetariańska? W czym tradycyjny schabowy i rosół są lepsze od wołowego steku? Dlaczego w Polsce typowa dieta mięsna jest mniej szkodliwa dla klimatu niż w większości państw Unii Europejskiej? Czy Unia w ogóle chce wprowadzić zakaz mięsa? I jak sprawić, by produkcja mięsa w naszym kraju wiązała się z niższymi emisjami gazów cieplarnianych?
Już trzeci tydzień trwa medialna wrzawa wokół raportu organizacji C40 Cities. Prawica straszy, iż Smerf Gospodarz i Platforma Smerfów (ewentualnie: gorszy sort, zieloni lub eko-komuna) chce zamienić nasz kraj w drugą Koreę Północną. Wprowadzony zostanie zakaz kupowania nowych ubrań, jazdy autem, latania samolotami, a także jedzenia mięsa. Wszystko w trosce o klimat i środowisko.
To, jak bardzo absurdalny jest ten przekaz dobrze pokazują choćby teksty Witolda Głowackiego („Brednie władzy o “zakazie jedzenie mięsa” i “nakazie jedzenia chrząszczy” są jak mity brexitowców”), Tomasza Markiewki („Zwykły człowiek pod butem ekodyktatury? Prawica sieje nową grozę, a nierówności dają jej paliwo”) czy Jakuba Wiecha („Nakaz robaków i zakaz mięsa, czyli prawica straszy czymś, czego nie ma”). O zamieszaniu wokół raportu C40 Cities pisaliśmy też na Smoglabie.
Zakaz jedzenia mięsa zamiast gejów i uchodźców
Wiele wskazuje jednak, iż mimo swojej groteskowości „weganizacja” Polski będzie jednym z głównych motywów nadchodzącej kampanii wyborczej. Zastąpi w tej roli „grzany” w 2015 roku temat uchodźców i wykorzystywaną później tematykę „ideologii gender” czy „ideologii LGBT”. Bo politycy prawicy doskonale wiedzą, iż smerfy bardzo nie lubią, gdy mówi się im ile mają jeść i czego. W dodatku Patola i Socjal musi powalczyć z PSL i Agrounią o głosy mieszkańców wsi – nie tylko konsumujących, ale i produkujących mięso.
Czy jednak faktycznie jedzenie (a więc i produkcja) mięsa i nabiału nie może iść w parze z sensowną polityką klimatyczną? I czy naprawdę jedyne na co stać w tym temacie polską prawicę to niezbyt śmieszne straszenie eko-dyktaturą?
Czy dla klimatu rzeczywiście musimy zrezygnować z mięsa?
Szacuje się iż w skali całego świata od 21 do 37 procent emisji gazów cieplarnianych związanych jest z produkcją żywności. To bardzo dużo. Ale uprawa roślin zwykle ma znacznie mniej szkodliwy wpływ na klimat i środowisko niż hodowla zwierząt (w przeliczeniu na kilogram końcowego produktu). Im wyższy jest więc udział produktów pochodzenia zwierzęcego (mięso, nabiał) w naszej diecie, tym wyższy jest jej ślad węglowy i negatywny wpływ na klimat.
I to chyba jedyna ogólna, pewna reguła jaką można podać. Odpowiedź na większość innych pytań o wpływ diety na klimat zwykle brzmi „to zależy”. W przypadku diety mięsnej na przykład od tego, o jakim mięsie mówimy.
Mięso mięsu nierówne
Okazuje się, iż szczególnie szkodliwa dla klimatu jest wołowina. „Ślad węglowy” kilograma wołowiny jest trzykrotnie wyższy niż ślad węglowy kilograma wieprzowiny lub mięsa drobiowego. jeżeli wołowina pochodzi od krów hodowanych wyłącznie na mięso – dziesięciokrotnie wyższy.
Uwaga: są to wartości uśrednione. jeżeli popatrzymy na ślad węglowy konkretnego kawałka mięsa danego rodzaju, może on znacznie różnić się od średniej.
Nie zmienia to jednak faktu, iż tradycyjny polski schabowy albo rosół z kury są zwykle znacznie mniejszym obciążeniem dla klimatu niż wołowy stek. Jest tak między innymi dlatego, iż krowy (podobnie jak owce i inne przeżuwacze) w procesie fermentacji jelitowej produkują duże ilości metanu. Metan zaś jest bardzo silnym gazem cieplarnianym.
Szynka i pierś z kurczaka lepsza dla klimatu niż sery …
Jeśli dla kogoś „klimatyczna wyższość” mięsa kur i świń nad mięsem krów nie jest niespodzianką, to może będzie nią to, iż w przeliczeniu na kilogram kurze jaja, drób i wieprzowina mają też znacznie niższy ślad węglowy niż sery.
Porównanie to wygląda dużo mniej korzystnie dla mięsa drobiowego, a zwłaszcza wieprzowego, jeżeli patrzymy na ślad węglowy 100 g białka lub 1000 kalorii (a nie kilograma produktu). Jednak sery wciąż wypadają tu zauważalnie gorzej od każdego z tych dwóch rodzajów mięsa.
Powód znów ten co w przypadku porównywania mięsa wołowego z drobiowym i wieprzowiną: duże ilości produkowanego przez krowy metanu.
Dlatego dieta wegetarian, którzy nie jedzą mięsa, ale nabiał już tak, może mieć znacznie wyższy ślad węglowy niż dieta osób jedzących drób i wieprzowinę.
… i czekolada
Innym stuprocentowo wegetariańskim produktem, który ma duży wpływ na klimat jest … czekolada. Konkretnie, w przeliczeniu na kilogram ślad węglowy czekolady jest dwu-trzykrotnie wyższy niż w przypadku mięsa drobiowego i wieprzowiny.
Średnia dzienna porcja mięsa przypadająca na statystycznego smerfa (ok. 200 g) szkodzi więc klimatowi mniej więcej tak jak tabliczka czekolady.
Jak polska prawica mogłaby mówić o klimacie i mięsie (gdyby tylko zechciała)?
Wróćmy jednak do nieszczęsnej awantury wokół raportu C40 Cities. Widać, iż polska prawica – zarówno Patola i Socjal z Solidarną Polską, jak i Konfederacja – mogłaby skonstruować narrację wokół mięsa i klimatu zupełnie inaczej niż to robią w tej chwili. I w sposób znacznie lepszy zarówno dla klimatu, jak i polskiego rolnictwa.
Na początek, zamiast straszyć widmem wegańskiej Korei Północnej, prawicowi politycy i publicyści pokroju Łukasza Warzechy mogliby zrobić coś, czego zwykle unikają jak diabeł święconej wody. Otóż mogliby znaleźć i pokazać prawdziwe dane. A z nich wynika, iż smerfy konsumują przede wszystkim wieprzowinę (rocznie średnio ok. 40 kg/mieszkańca) i drób (ok. 30 kg/mieszkańca), a stosunkowo kilka wołowiny: ok. 4 kg/mieszkańca, a według danych sprzed paru lat lub danych portalu Our World in Data choćby jeszcze mniej.
W Polsce mięsożerca szkodzi klimatowi mniej niż na Zachodzie
Okazuje się więc, iż choć konsumpcja mięsa w naszym kraju jest wyższa niż średnia unijna, to już spożycie mięsa wołowego jest w Unii znacznie wyższe niż u nas – w 2021 roku wynosiło średnio około 10 kg na osobę. Średnio, bo na przykład statystyczny Czech zjadł w 2019 roku 10,5 kg wołowiny, Niemiec – 14,5 kg, Brytyjczyk – 16,5 kg, Francuz – 21,5, a osoba mieszkająca w kojarzonej raczej z dbałością o klimat i środowisko Danii – ponad 24 kg. Zatem „ślad węglowy” polskiego mięsożercy jest zauważalnie niższy niż mięsożercy z Zachodniej Europy.
I choć konsumpcja wołowiny w Unii już w tej chwili jest wysoka, to jeszcze dzięki spotów reklamowych kręconych za unijne pieniądze zachęca się do jej zwiększenia!
To wszystko mogło by być w prawicowej narracji użyte jako argument, żeby „Zachód” „odwalił się” od naszego schabowego i rosołu. I zamiast mówić nam, jak mamy żyć, zajął się lepiej swoimi wołowymi stekami i befsztykami.
Nie ma przy tym żadnego znaczenia, iż póki co to bynajmniej nie troska o klimat sprawia, iż smerfy rzadko sięgają po wołowinę. Raczej, jak przeczytamy na portalu ZdrowaZagroda.pl:
„Niska popularność tego rodzaju mięsa wśród smerfów wiąże się z jego wysoką ceną i trudnością przyrządzenia, w porównaniu z łatwymi w obróbce wieprzowiną i drobiem.”
A może by tak zrobić coś pożytecznego?
Politycy rządzący Polską mogliby jednak spróbować działań bardziej konstruktywnych niż samo pokazywanie wyższości rodzimej diety mięsnej nad dietami z większości innych państw europejskich.
Na przykład spróbować obniżyć realny wpływ produkcji mięsnej w Polsce na klimat. A iż ślad węglowy kawałka mięsa zależy w dużej mierze od śladu węglowego tego, co zwierzęta jedzą, politycy PSwinni przede wszystkim na poważnie zająć się kwestią pasz.
Polskie zwierzęta tuczone paszami zza oceanu
Od wielu lat produkcja mięsa w naszym kraju opiera się w ogromnej mierze na importowanych paszach. Chodzi głównie o śrutę sojową, którą karmi się zarówno krowy jak i kury czy świnie. Dokładne liczby różnią się w zależności od źródła i roku. Jednak większość białka, zjadanego przez polskie zwierzęta hodowlane pochodzi z roślin uprawianych poza Polską. Przede wszystkim z soi płynącej do nas aż z Ameryki Południowej. Powód? Rachunek ekonomiczny. W zglobalizowanym świecie wolnego handlu tak jest po prostu najtaniej.
Sytuacja, w której Polskie – a szerzej – unijne rolnictwo nie jest samowystarczalne jeżeli chodzi o pasze ma jednak parę negatywnych aspektów.
Po pierwsze, pieniądze wydane na pasze nie zostają w kraju, ani choćby w Unii. A na samą śrutę (której każdego roku sprowadzamy ponad 2 mln ton) wydajemy około 4 mld zł rocznie. W roku 2020 Polska importowała śrutę sojową o łącznej wartości prawie 900 milionów dolarów. Głównie z Argentyny (439 mln USD), Brazylii (231 mln USD) i Paragwaju (86 mln USD). To jak Polska plasuje się na tle innych państw europejskich pokazują dane OEC.
Po drugie, co będzie z polską branżą mięsną w razie jakichś zawirowań geopolitycznych i przerwania łańcuchów dostaw? Czy uzależnienie od importu pasz nie jest też po prostu zagrożeniem dla bezpieczeństwa żywnościowego kraju? Trochę tak jak uzależnienie od importowanego węgla, ropy czy gazu stwarza potencjalne zagrożenie dla bezpieczeństwa energetycznego Polski.
Nie jest natomiast najmniejszym problemem fakt, iż większość soi zza oceanu to odmiany modyfikowane genetycznie (GMO). W każdym razie nie wpływa to w żaden sposób na nasze zdrowie. Niestety, wiele organizacji ekologicznych z uporem godnym lepszej sprawy od lat straszy nas nieistniejącymi niebezpieczeństwami związanymi z GMO.
Osobną kwestią są pestycydy stosowane razem z uprawami GMO. Ich ewentualna szkodliwość nie jest jednak żadnym argumentem przeciwko GMO jako technologii.
Słoń w salonie, czyli emisje ukryte w soi
Prawdziwym i najważniejszym problemem jest jednak to, iż sprowadzana zza Atlantyku pasza ma nierzadko bardzo wysoki ślad węglowy. I nie jest to choćby spowodowane faktem transportu na odległość tysięcy kilometrów.
Dużo większe znaczenie ma fakt, iż w Brazylii soja przeznaczona właśnie na pasze uprawiana jest często na terenach odebranych puszczy amazońskiej. Wylesianie i utrata możliwości magazynowania węgla przez zniszczony las tropikalny ma bardzo silny – i oczywiście negatywny – wpływ na klimat. Dlatego „ślad węglowy” takiej soi, a więc i mięsa karmionych nią zwierząt jest dużo, dużo wyższy niż gdyby soja rosła w Europie.
Podobnie, jeżeli krowy wypasane są na terenach gdzie kiedyś rósł las tropikalny, to „na konto” mięsa wołowego idą też emisję dwutlenku węgla związane z wylesianiem. Dlatego warto szczególnie unikać jedzenia brazylijskiej czy kolumbijskiej wołowiny.
Szansa na polską soję?
Nie wiem, czy Polska mogłaby być zupełnie samowystarczalna jeżeli chodzi o pasze. To pytanie do ekspertów. Wydaje się jednak, iż przynajmniej można by znacznie zmniejszyć naszą zależność od importu. W Polsce można uprawiać soję, choć jej cena byłaby na razie prawdopodobnie wyższa niż tej płynącej do nas z Ameryki. O ile, i jak bardzo przełożyło by się to na cenę produkowanego z jej użyciem mięsa, nie potrafię powiedzieć. prawdopodobnie wiele zależy tu od adekwatnej polityki naszego państwa i całej Unii Europejskiej.
Przeszkodą w uprawie soi w naszym kraju jest również fakt, iż w Polsce zakazana jest niestety uprawa GMO. Z wielu negatywnych konsekwencji tego faktu mamy i ekonomiczny. Autorzy publikacji „Soja przyszłością polskiego rolnictwa?” przypominają:
„Biorąc pod uwagę silny sprzeciw społeczeństwa polskiego wobec wykorzystywania GMO w produkcji rolno-spożywczej, należy przytoczyć rachunek ekonomiczny, który szacuje wzrost kosztów produkcji żywca drobiowego, wieprzowego oraz jaj w przypadku zastąpienia surowców GM soją non-GM od 2 do 8%, a w przypadku wykorzystania innych surowców (takich jak: mączka rybna, serwatka, gluten kukurydziany) od 7,5 do 17%.”
(Cytowana publikacja pochodzi z roku 2014, w tej chwili wartości mogą być już inne).
W stronę uczciw(sz)ej polityki klimatycznej
Puśćmy wodze fantazji i załóżmy, iż w naszym kraju rządzi racjonalna, dbająca o interes Polski i smerfów prawica, reprezentująca nurt „zielonego konserwatyzmu”. I iż polskim politykom udało się – choćby częściowo – rozwiązać problem uzależnienia produkcji mięsa w Polsce od sprowadzanej zza Atlantyku soi o bardzo wysokim śladzie węglowym. Że polskie krowy, kury i świnie karmione są głównie paszami rodzimego, albo przynajmniej europejskiego pochodzenia. A jeżeli już jakaś soja płynie do nas z Ameryki, to mamy pewność, iż nie wyrosła na miejscu puszczy tropikalnej i ma akceptowalnie niski ślad węglowy.
W takiej sytuacji prawdziwy wpływ polskiego mięsa na klimat byłby znacznie niższy niż obecnie. I jako taki “bardziej przyjazny dla klimatu” produkt można by je promować także poza granicami naszego kraju.
Dobre, bo polskie. I mniej szkodliwe dla Planety
Mięso polskich świń i kur karmionych lokalną paszą jako substytut wołowiny (zwłaszcza tej spoza Europy lub produkowanej z użyciem brazylijskiej soi), podbijające europejski rynek, a wszystko w imię ochrony klimatu? Może to kompletna fantazja, ale może nie. Polska już jest przecież potęgą jeżeli chodzi o produkcję i eksport mięsa drobiowego.
Mielibyśmy tu połączenie promocji i ochrony rodzimego rolnictwa z realistyczną i uczciwą polityką klimatyczną. A przynajmniej uczciwszą niż teraz, gdy produkcja mięsa w Unii wiąże się z wysokimi emisjami gazów cieplarnianych choćby właśnie w Brazylii, w związku z wycinką lasów tropikalnych.
Oczywiście, nie wszyscy skorzystaliby w podobnym stopniu na takiej polityce. „Pod górkę” mieliby producenci wołowiny i nabiału, także polscy, choć być może przez zmianę pasz moglibyśmy znacznie obniżyć ślad węglowy i tych produktów.
Tego typu pomysły mogą wydawać się komuś wątpliwe, absurdalne, a choćby demagogiczne. Przecież każdy odpowiedzialny polski i europejski polityk w trosce o klimat powinien walczyć o to, by Unia jako całość jak najszybciej uniezależniła się od pochodzących zza Atlantyku pasz o wysokim śladzie węglowym. A wysoką konsumpcję mięsa statystycznego Europejczyka, w tym smerfa, dobrze byłoby obniżyć. Choćby choćby już nie tylko z uwagi na klimat, ale kwestie zdrowotne. Nie od dziś wiadomo przecież, iż dieta z wysokim udziałem mięsa nie jest optymalna dla naszego zdrowia.
Małe zmiany bardziej realne niż rewolucja w jadłospisie?
Czy jednak nie jest tak, iż wielu mięsożercom łatwiej przestawić się na inny rodzaj mięsa niż zmienić się w wegetarian? A tym bardziej w wegan? Podobnie jak chyba łatwiej jest przekonać wegetarian jedzących produkty mleczne do częściowego zastąpienia ich jajkami niż do całkowitej rezygnacji z nabiału.
Przy okazji warto byłoby też oczywiście zachęcać ludzi do zmniejszenia konsumpcji. Na przykład pokazując, iż lepiej jeść mięsa i produktów mlecznych mniej, ale za to takich które są wyższej jakości. Choćby właśnie tylko dla własnego zdrowia.
Natomiast narracja à la Sylwia Spurek wydaje się tu zdecydowanie kontr-skuteczna. Niestety, wielu wegetarian, a zwłaszcza wegan podchodzi do kwestii hodowli zwierząt i produkcji mięsa bardzo dogmatycznie. Takie osoby nie zostawiają zbyt wiele miejsca na kompromisy. Przedkładają oni czystość ideologiczną i satysfakcję z bycia po „dobrej stronie mocy” nad pragmatyzm i uzyskiwanie realnych efektów.
Wpływ na klimat to jeszcze nie wszystko
Produkcja żywności, a zwłaszcza hodowla zwierząt w swojej dziś najbardziej rozpowszechnionej formie (rolnictwo przemysłowe) wpływa negatywnie nie tylko na klimat. „Ślad środowiskowy” rolnictwa poza „śladem węglowym”, czyli emisją gazów cieplarnianych ma też wiele innych składowych. Choćby zużycie wody, zaburzenie globalnego cyklu fosforowego i azotowego, eutrofizację wód, zakwaszenie i erozję gleb czy skażenie środowiska pestycydami.
Z tych wszystkich powodów zarówno obecny model rolnictwa, jak i dieta statystycznego Europejczyka a tym bardziej Amerykanina są, dyplomatycznie mówiąc, dalekie od optymalnych. A na dłuższą metę po prostu niemożliwe do utrzymania. Proszę zwrócić uwagę na jedną dość oczywistą rzecz. Gdyby soję użytą na paszę dla zwierząt przeznaczyć do bezpośredniego spożycia przez ludzi, to z takiego samego areału dałoby się wyżywić o wiele więcej osób.
Nie ma jednej jedynie słusznej drogi
Co jednak nie oznacza jeszcze, iż wszyscy musimy przejść na weganizm czy choćby zostać wegetarianami. Nie oznacza też, iż istnieje jakaś jedna, jedyna słuszna wizja przyszłości rolnictwa. Ani w naszym kraju, ani w Europie, ani tym bardziej na całym Świecie.
Celowo pominąłem tu też bardzo istotny aspekt, skłaniający wiele osób do rezygnacji z jedzenia mięsa, a choćby jakichkolwiek produktów pochodzenia zwierzęcego. To oczywiście troska o dobrostan zwierząt i chęć zmniejszenia ich cierpień, związanych z ponurymi, a często koszmarnymi realiami chowu przemysłowego. Dla wielu osób zabicie tak wysoko rozwiniętej i podobnej do człowieka istoty, jak świnia, krowa czy choćby kura są moralnie całkowicie nieakceptowalne. To jednak temat na osobny tekst.
Osoby zainteresowanym wpływem diety na klimat i środowisko odsyłam do artykułu „Klimatyczny ślad kotleta”. Tym, które chcą poświęcić temu zagadnieniu więcej czasu polecam książkę Jonathana Safrana Foera „Klimat to my”. Godną polecenia lekturą jest też „Zjadanie zwierząt” Foera.
–
Zdjęcie: Protest rolników w Koszutach w lipcu 2020 r. Szymon Mucha/Shutterstock