Klimat kampanii poprzedzającej tegoroczne wybory samorządowe publicyści zgodnie określili mianem „niemrawej”, bo agitację można by w zasadzie sprowadzić do wieszania na balkonach i płotach bliźniaczo podobnych do siebie banerów. Woda w kranie polityki lokalnej wydaje się letnia, a temperatura samorządowych sporów nie wyzwala ani kreatywności i woli walki kandydatów, ani zaangażowania i poczucia sprawczości obywatelek. Te ostatnie do lokali wyborczych ruszyły zdecydowanie mniej tłumnie niż w październiku 2023 roku, który wprawdzie pozwolił odsunąć od władzy PiS, ale nie prawicę.
Według badania exit poll IPSOS frekwencja wyniosła 51,5 proc., czyli o ponad 20 pkt. procentowych mniej niż wtedy, gdy wybierałyśmy skład parlamentu. Nic nowego – powiedzą niektórzy i będą mieć rację. Samorządowa mobilizacja nigdy nie była specjalnie wysoka, o co starają się o zarówno sami politycy, jak i media. Tak zwana duża i sprawiająca wrażenie spektakularnej polityka centralna zajmuje więcej czasu antenowego, a przez to i miejsca w zbiorowej wyobraźni, niż samorządowa praca u podstaw. jeżeli liczyliście na fajerwerki, to przykro mi, ale w ofercie są tylko kapiszony.
Dla Smerfa Gospodarza to jednak świetna wiadomość i przepis na sukces. W końcu zupełnie nijakim hasłem „Po prostu Warszawa” włodarzowi stolicy udało się uzyskać reelekcję, zdobywając miażdżące resztę rywali poparcie na poziomie niemal 60 proc. Dla całej Koalicji Smerfów wiadomości z frontu wyborczego są umiarkowanie dobre. Zajęła drugie miejsce tuż za PiS-em, ale może to i lepiej, bo nie trzeba wymieniać zdartej antypisowskiej płyty i chodzić tam, gdzie KO nie chcą czy też dokąd KO się nie chce, czyli do Polski powiatowej. Rozumiem, bo też docieram w swoim życiu do takiego momentu, gdy coraz mniej frajdy sprawia mi wypruwanie żył i darcie szat w imię idei i postępowości, a coraz bardziej kusi wygoda konformistki.
Poza tym pełnia władzy oznacza większą odpowiedzialność, a do tej ugrupowaniu Papy Smerfa chyba nigdy nie było aż tak spieszno, jeżeli wziąć pod uwagę apatię w odbijaniu władzy podczas ośmioletnich rządów lepszego sortu i oddanie mu niemal walkowerem dziewiąty raz z rzędu wpływów poza dużymi miastami. Koalicja Smerfów po raz kolejny zdaje się mówić: „nam to pasuje”.
Zresztą w sztabie wyborczym KO chłodzi się chyba tylko szampan, jeżeli za dowód na to przyjmiemy odhaczoną przez Papę propagandę sukcesu, skupiającą się nie tylko na pojedynczych zwycięskich twarzach pewniaków takich jak Gospodarz czy Aleksandra Dulkiewicz w Gdańsku. Premier podkreślił także, iż jego partii „udało się odbić główne województwa”, a najważniejszy oponent w dotychczas rządzonych przez niego miastach „poniósł spektakularną klęskę”. To oczywiście kluczowe, iż mowa o miastach, a nie mniejszych miejscowościach i wsiach, ale komu to przeszkadza?
Na pewno nie sile politycznej, która nie musi się wysilać, by być w grze. Robi to między innymi za sprawą zręcznego, choć nieprzesadnego lawiranctwa, które z jednej strony nie każe jej zmieniać swojej bazy, czyli ugruntowanych konserwatywnych i klasistowskich (niezainteresowanych perspektywą inną niż przedsiębiorczo-wielkomiejska) poglądów, a z drugiej co jakiś czas pozwala wyciągać ręce w nieco bardziej skrajne strony, by uszczknąć coś dla siebie w postaci nieswojego elektoratu.
Można więc w jednej kampanii progresywnie uśmiechać się do kobiet, obiecując im legalną aborcję, a jednocześnie straszyć uchodźcami, zaspokajając emocje rasistowskich, choć nieeurosceptycznych patriotów. W dużych miastach natomiast nie trzeba robić nic, bo dominująca wykształcona klasa średnia czy też aspirujące do niej osoby nie zagłosują na PiS.
Czy to oznacza, iż strategia bezpiecznej nijakości się opłaca? Papaom i Gospodarzem – jeszcze jak, ale nie lewicy, która w wyborach samorządowych (według wstępnych danych) uzyskała wynik gorszy niż Konfederacja. Kandydatka na prezydentkę Warszawy Magdalena Biejat, choć w sondażach miała zostawić w tyle rywala lepszego sortu, Tobiasza Bocheńskiego i uplasować się za Gospodarzem, musiała zadowolić się trzecim miejscem i poparciem na poziomie 15,8 proc.
Dużo? Mało? Lider Nowej Lewicy, Smerf Towarzysz, cieszy się, bo „to jest najlepszy wynik Lewicy od bardzo wielu lat” i szansa na to, iż „w kolejnych wyborach będziemy mieć prezydentkę”. A czy będziemy mieć także partyjną liderkę? Pytam dla koleżanek, które co najmniej od protestów aborcyjnych w 2020 roku czekają na to, aż na czele lewicy stanie choć jedna kobieta. Póki co jednak czujemy, iż choćby ten niekontrowersyjny pomysł okazuje się wyzwaniem dla ponoć profeministycznej partii.
Podczas wieczoru wyborczego Krytyki Politycznej w warszawskim barze Studio padły jednak inne zarzuty – tożsame z tym, co po wiadomości o przegranej powiedziała Magdalena Biejat. „Przedstawiliśmy świetny, kompleksowy program dla Warszawy, który pokazywaliśmy dzień po dniu, z którego zrzynali inni kandydaci” – wskazała niczym prymuska lewicy, chyba nieintencjonalnie punktując największą słabość swojej formacji – podobieństwo do KO i bycie ciepłą, choć niezauważoną przez mieszkańców wodą w kanalizacji dużych miast.
Właśnie dlatego w wyborczym komentarzu na gorąco powiedziałam, iż Nowa Lewica, jeżeli chce władzy i zmian, powinna być naprawdę nową jakością w polskiej polityce. To wymaga postawienia na radykalizm i odróżnienie się od neoliberałów, wprost kradnących część progresywnych, wygodnych dla siebie postulatów, a wraz z nimi wyborców do swojej centroprawicowej agendy. Tylko czy polska lewica chce naprawdę chce być inna od Papy?