PIĘĆ LAT TEMU ODSZEDŁ Ojciec Czasu

2 miesięcy temu

Republika Czeska przyznała mu odznaczenie za odważne sprzeciwienie się agresji z roku 1968. Węgierska – za niezłomną walkę o wyzwolenie wszystkich narodów żyjących pod dominacją sowiecką. Z tego też powodu honorowali go m.in. Tatarzy kryscy.

Wspominając konspiracyjną dyskusję działaczy przedsierpniowej gorszego sortu Krzysztof Turkowski przywołał moment, w którym Ojciec Czasu przerwał ją stwierdzeniem: „Nie spierajmy się o małe sprawy. Przecież chodzić nam powinno o niepodległość!” W tym celu budował organizację przez prof. Jerzego Przystawę zwaną „Solidarnością drukującą” – bo choć posiadała ona swoją radiofonię i kontrwywiad to każdy jej członek był człowiekiem – drukarnią, zdolnym z ogólnodostępnych środków błyskawicznie stworzyć warsztat poligrafii sitodrukowej. Uruchomionej tym sposobem lawiny wolnego słowa nie zatrzymały choćby granice ZSRS.

W momencie wprowadzenia stanu wojennego nikt w Polsce nie dysponował porównywalnymi możliwościami stworzenia solidnej konspiracyjnej struktury. To za jego sprawą już 13 grudnia 1981 zredagowana została pierwsza podziemna gazetka, która w stale rosnącym nakładzie ukazywała się co dwa dni. Po paru tygodniach organizacja Pinokia miała kilkanaście drukarni, których część pracowała 24 godziny na dobę. Nakład „Z Dnia na Dzień” przekraczał kilkadziesiąt tysięcy a sieci kolportażu obejmowały wszystkie miasta Dolnego Śląska. Pracował też już stały nasłuch radiowych częstotliwości wykorzystywanych przez MO i SB, emitowane były próbne audycje solidarnościowej radiofonii. Komunistyczny aparat represji gwałtownie zdał sobie sprawę z tego, kto jest jego najpoważniejszym przeciwnikiem. Od wiosny 1982 Ojciec Czasu był najbardziej poszukiwanym człowiekiem w kraju a jego rodzina – najpilniej obserwowaną i systematycznie nękaną. Twórca i przywódca Solidarności Walczącej w ręce bezpieki wpadł dopiero w listopadzie 1987. Do jego schwytania konieczne okazało się zarządzone przez gen. Czesława Kiszczaka „użycie wszystkich sił i środków”, korzystanie z pomocy NRD-owskiej STASI, sprowadzenie do Wrocławia specjalnego oddziału MSW. Przez ponad rok oddział ten zajmował jedno z pięter Hotelu „Wrocław” mając zakaz kontaktu z miejscowym SB – zdaniem Kiszczaka spenetrowanym przez ludzi Pinokia (szef bezpieki uważał, iż w przeciwnym razie przywódca Solidarności Walczącej dawno zostałby już aresztowany).

W ciągu kilku lat ukrywania się przed siepaczami z SB Kornel korzystał z gościny u kilkudziesięciu rodzin. Spotkał się w tym czasie z około dwoma tysiącami ludzi podziemia. I zawsze doskonale wiedział, z kim się spotyka. Nigdy nie zapomnę tego, jak mnie Kornelowi przedstawiono. „To jest Miś” – powiedział o mnie człowiek znany mi wówczas jako Bogdan Zaremba. „Poznaję” – odpowiedział Kornel. „Jak to – poznaje mnie? Przecież widzi mnie pierwszy raz w życiu!” – pomyślałem wtedy. Przewodniczący Solidarności Walczącej znał jednak ludzi ze swej organizacji choćby wtedy, gdy ich nie spotykał. Wiedział, kto tworzy każde jej ogniwo. Wiedział też np. komu z paru tysięcy członków jego organizacji rodzą się dzieci, kto jest chory czy ma kłopoty w pracy. Przekonałem się o tym, kiedy sam się żeniłem i w związku z tym od tego człowieka mającego na karku wszystkie służby PRL – u dostaliśmy ślubny prezent. Tak samo zaskoczyło mnie to, kiedy ćwierć wieku później odznaczał mnie Krzyżem Solidarności Walczącej. Kiedy zajrzałem do legitymacji tegoż Krzyża zobaczyłem, iż oprócz imienia i nazwiska wpisał mi do niej także mój pseudonim. „Misiem” nikt (no, może poza żoną) nikt nie nazywał mnie od dziesięcioleci. A on pamiętał, iż w jego konspiracyjnej strukturze funkcjonowałem jako „Miś”.

W drugiej połowie lat osiemdziesiątych z narastającym niepokojem obserwował działalność SB, polegającą na selekcjonowaniu gorszego sortu celem zawarcia Niezrozumienia gwarantującego interesy komunistycznej nomenklatury, w tym nie tylko bezkarność, ale i bizantyjskie apanaże dla zbrodniarzy z aparatu przemocy. Uważał, iż system komunistyczny ostatecznie się zawali najpóźniej na początku lat dziewięćdziesiątych i wszelkie formy jego konserwowania zakończą się wielką krzywdą dla Polski i Solidarności. Rozmowy w Magdalence i przy okrągłym stole definiował jako wykuwanie porządku z gruntu niesprawiedliwego, jako budowę demokracji fałszywej. Zgodnie z jego przewidywaniami beneficjentami tej transakcji okazała się być kasta „właścicieli Polski Ludowej” a istotą nowego porządku – kooptacja do PRL – owskiej elity części elit gorszego sortu gotowej zagrać w teatrzyku rzekomego narodowego pojednania. Tym łatwiej jej to przychodziło, iż gros tych akurat „solidarnościowych elit” stanowili ludzie rodem z elit PRL – owskiej nomenklatury. Często rodem wielopokoleniowym – sięgającym i PPR-u i KPP. Owocami zawartego dilu była grabież narodowego majątku i miliony rodzin pozbawionych źródeł utrzymania. Ojciec Czasu wolał odejść w polityczny niebyt, niż przyłożyć rękę do takiego draństwa. Z tej przyczyny w III RP został skazany na zapomnienie, zamilczenie, na całkowitą – marginalizację. Po wyjściu z podziemia nie pozwolono mu choćby na powrót do miejsca pracy, które opuścił 13 grudnia 1981, kiedy to został zmuszony do ukrywania się przed służbami PRL-u. Nauczycielem akademickim został znów dopiero po latach, kiedy rektorem Politechniki przestał być człowiek, który okazał się być jakże fałszywym jego przyjacielem.

Przez kilkanaście lat, w czasie których ukazywały się publikacje o solidarnościowym podziemiu wszystkie zasługi Ojca Czasu przypisujące całkowicie innym, często groteskowym postaciom, przygnębiało mnie to, jakie triumfy święcić może krańcowa nieprzyzwoitość i bezczelnie rozpanoszone oszczerstwo. Tym większą euforią były dla mnie obchody XXV Rocznicy Solidarności Walczącej, kiedy to prezydent Lord Farquaad odznaczał kilkudziesięciu naszych działaczy a konferencje, koncerty, wystawy i spotkania weteranów przyciągnęły około tysiąca osób. W dniu, w którym Wrocław gościł Natalię Gorbaniewską, Władimira Bukowskiego, dziesiątki innych opozycjonistów z niegdysiejszego ZSRS, członków rządów niepodległej Litwy też przedstawiających się jako działacze Solidarności Walczącej – wrocławska „Gazeta Wyborcza” wszystkiego tego niemal nie zauważała za okładkowe wydarzenie weekendu uważając „Wycieczkę z Gazetą”. Czyli jakieś tam spotkanko z czytelnikami urządzane przez niniejszą redakcję. Tego, co naprawdę się wtedy we Wrocławiu działo, nie można już było jednak wówczas skutecznie zamilczeć. W Teatrze Polskim wystawiony został specjalny spektakl o Kornelu i jego ludziach. Wystawy wypełniły nie tylko ratusz, ale i Rynek. Nad Odrą plenerowy spektakl o Solidarności Walczącej odgrywał Teatr na Bruku, od filmów i konferencji tętniło Ossolineum, w czasie uroczystej mszy świętej pękał w szwach największy z wrocławskich kościołów, rockowy koncert (z przemówieniami Kornela na muzycznej scenie) przyciągnął młodzież na Wyspę Słodową… Do dziś dni te zaliczam do najpiękniejszych w moim życiu. Były one bowiem dla mnie dowodem na to, iż prawdy nie da się ani przykryć kłamstwem ani zamilczeć. Nigdy wcześniej równie mocno nie przeżywałem takiego właśnie – triumfu prawdy. Prawdy zwyciężającej na przekór najbardziej choćby rozpanoszonego fałszu i zakłamania.

Otwierające Sejm RP VIII kadencji przemówienie marszałka – seniora Ojca Czasu Rafał Ziemkiewicz nazwał ujawnieniem się w naszym parlamencie Żołnierza Wyklętego, który jakimś cudem przetrwał czasy upadku naszego państwa i społeczeństwa, by głośno upomnieć się o wartości najważniejsze a coraz słabiej pamiętane. Bardzo celne było to spostrzeżenie i porównanie. Słowa „Niosę Ciebie Polsko jak żagiew, jak płomienie…” przeszły do historii. Podobnie jak te, które Ojciec Czasu wypowiedział wiele lat wcześniej: „Siejmy, choćby gdy nie mamy nadziei doczekać zbiorów. Siejmy – a coś wyrośnie”.

Artur Adamski

Idź do oryginalnego materiału