„Lekcję z Ekwadoru„, o której po dłuższym pobycie badawczym w tym kraju chcę napisać, niewątpliwie przyćmiewają aktualne wydarzenia: 10 stycznia 2024 roku, raptem kilka dni po powrocie do Polski ostatniej osoby z naszego zespołu badawczego, w Ekwadorze ogłoszono stan wyjątkowy. Stało się tak wskutek wybuchu nowej fali przemocy, będącej efektem brutalnej walki wewnętrznej między kartelami narkotykowymi i słabości skorumpowanych przez narkobiznes ekwadorskich instytucji – od służb więziennych do przedstawicieli najwyższych szczebli władzy. Najbardziej paraliżującym wyrazem tej przemocy było wtargnięcie do studia państwowej telewizji w Guayaquil podczas nadawanego programu grupy uzbrojonych bandytów w kominiarkach, którzy zmusili jej pracowników do położenia się na podłodze, przystawiając im, na wizji, broń do głów pośród krzyków i strzałów w tle.
Chcę tą „lekcją” się podzielić, myśląc o wspaniałych ludziach – Luísie, Pameli, Camili, Gabrieli, Oldze, Danielu, Pablo, Patricio, Amarancie, Giocondzie i innych osobach z Universidad de las Artes w Guayaquil – którzy martwią się dzisiaj o „ich drogi Ekwador”, a którzy pozwolili mi lepiej zrozumieć, być może choćby o tym nie wiedząc, czym jest el buen vivir i utwierdzili w przekonaniu, iż warto o to „dobre życie” walczyć. Jestem im za to wdzięczny. Odwagi, amigos y amigas.
Pachamama – Matka Ziemia z Ekwadoru
W muzeum Pumapungo w Cuence znajduje się stała ekspozycja etnograficzna pokazująca kulturową różnorodność ludów zamieszkujących dzisiejsze terytorium Ekwadoru. W części poświęconej formom duchowości i rytuałom tychże ludów, na jednej ze ścian, widnieją słowa amazońskiego szamana (uwishina) Ricardo:
„Pachamama choruje, niszczymy ją i zabijamy. I teraz potrzebuje naszego wysiłku, żeby ją zrównoważyć i naprawić to, co uczyniliśmy. Jesteśmy coraz większymi materialistami, ale dzięki Wielkiemu Duchowi, który poruszył serca niektórych osób, rozumiemy, iż podstawową częścią naszego życia jest przyroda, iż nasze życie zależy od przyrody”.
W języku keczua Pachamama to Matka Ziemia.
O ile jednak „mama” znaczy to samo, co po polsku, o tyle „pacha” ma szerszy zakres znaczeniowy i odnosi się do czegoś więcej niż fizyczna planeta – Gaja w sensie geologicznym, o której dzisiaj mówią przedstawiciele nauk o systemach planetarnych (Earth system science). „Pacha” to świat, uniwersum, a także czas i epoka. Istnieć w Pachamama oznacza więc mieć „wizję świata” i dzielić sposoby tego istnienia, które z niej wynikają. Traf chce, iż w języku hiszpańskim wizja świata to cosmovisión. „Kosmos” w tym wypadku odsyła również do starożytnych wierzeń składających się na jego obraz.
Prawa przyrody w konstytucji Ekwadoru
Wiele współczesnych ludów rdzennych Ameryki Południowej odwołuje się dzisiaj do tych wierzeń w kontekście zatroskania o środowisko. Nasze problemy, jak przestrzegają szamani i inni reprezentanci tych ludów, pojawiają się wówczas, gdy zbyt wiele czerpiemy z przyrody nadużywając dobroci Pachamamy, wykorzystując to, iż nie jest samolubna i iż chce się dzielić. To dlatego odwoływanie się to tych wierzeń idzie w parze ze sprzeciwem wobec przyjętego modelu globalizacji techno-ekonomicznej i okcydentalizacji planety w zakresie obyczajów i sposobów życia, które wynikają z podboju przyrody i wzięcia jej w posiadanie, a nie z poczucia istnienia w Pachamama.
O tym, iż ten głos ludów rdzennych ma przełożenie polityczne, świadczy fakt, iż Republika Ekwadoru, jako pierwszy kraj na świecie (drugim była Boliwia), uznała przyrodę za podmiot prawa i, za sprawą rządów socjalistów, wpisała prawa przyrody do konstytucji w 2008 roku.
W jej preambule mowa o „czczeniu przyrody, czczeniu Pachamama, której jesteśmy częścią i która jest niezbędna dla naszego istnienia”.
Działamy bez cenzury. Nie puszczamy reklam, nie pobieramy opłat za teksty. Potrzebujemy Twojego wsparcia. Dorzuć się do mediów obywatelskich.
Wzmocnij kampanie obywatelskie Instytutu Spraw Obywatelskich
Przekaż swój 1,5% podatku:
Wpisz nr KRS 0000191928
lub skorzystaj z naszego darmowego programu do rozliczeń PIT.
Z przestrzeganiem tych praw, jak i innych, oczywiście różnie w Ekwadorze bywa. Obecne wydarzenia jedynie potwierdzają, iż Ekwador to nie raj, daleko mu do niego, choć w rankingach typu „najszczęśliwszy kraj świata”, plasuje się raczej w ich czołówkach, i to pomimo wysp biedy oraz dewastacji instytucji państwowych przez wielkoskalowy handel narkotykami. Wciąż nie jest też jasne, jak konkretnie, na co dzień, przestrzeganie praw przyrody miałoby wyglądać i skąd mieliby się rekrutować jej rzecznicy w warunkach globalnego kapitalizmu, który wszędzie, od malutkiego Ekwadoru po Shenzhen, Delhi i Kinszasę, żeruje na eksploatacji przyrody i ludzi, rodząc inne i antagonistyczne wobec wiedzy przodków sposoby życia.
Trzeba zresztą dodać, aby mieć pełniejszy obraz sytuacji, iż socjaliści za prezydentury Rafaela Correi, nadając prawa ekwadorskiej przyrodzie, a jednocześnie usiłując uwolnić ekwadorską gospodarkę spod kurateli Stanów Zjednoczonych, wyciągnęli ręce po pożyczki, które Ekwadorowi ochoczo udzieliły Chiny.
Wiele wybudowanych za Correi szkół, dróg i budynków zostało sfinansowanych z chińskich pieniędzy. Powstały w ten sposób ogromny dług do dzisiaj jest spłacany w postaci surowców naturalnych. W przypadku Ekwadoru jest to przede wszystkim ropa.
Niemniej jednak, rozstrzygnięcie w sierpniu 2023 roku krajowego referendum, w którym większość (58%) Ekwadorczyków i Ekwadorek opowiedziało się za tym, aby zaprzestać dalszej eksploatacji pokładów ropy na terenie parku narodowego Yasuní w Amazonii, pomimo iż miała ona niemal w całości służyć do spłaty chińskiego długu, dowodzi, iż konstytucyjnie przyznanych przyrodzie praw można skutecznie bronić dzięki istniejących demokratycznych instytucji. Było to również wielkie zwycięstwo zamieszkującego ten teren ludu Waorani, a także wyraźny głos mówiący o tym, iż dobre życie jest gdzie indziej niż zysk z kapitalistycznej eksploatacji.
Lekcja mądrości rdzennych ludów
Trudno więc nie docenić wagi tego zapisu w Konstytucji Ekwadoru i nie wziąć go za ideowy drogowskaz dla ludzkiej cywilizacji w kontekście przyspieszającego masowego wymierania gatunków, stroniąc jednocześnie od romantyzowania południowoamerykańskiej euforii życia. Idee stały się dzisiaj na powrót ważne, a rozregulowanie klimatu Ziemi to niejedyny z naszych kluczowych problemów w obliczu możliwego scenariusza wymierania ludzkości w okolicach 2100 roku.
Dlatego holistyczna wizja przyrody, Pachamama, przechowywana w pamięci rdzennych ludów i tradycyjnych społeczności Ekwadoru, jest lekcją mądrości, którą tylko idiota może ignorować lub wyśmiewać.
Nawet jeśli, jak przekonują uchodzące za najtęższe z umysłów wśród zachodnich filozofów, „Gaja nie jest Bogiem całości”. Nie wiem, być może.
Głosy skądinąd znakomitych naukowców, którzy publicznie przekonują, iż „nie mamy innego oręża w radzeniu sobie ze zmieniającym się światem niż nauka i technologia”, nakazują jednak coraz bardziej powątpiewać w to, czy coś z tej mądrości zrozumieliśmy, czy jesteśmy w stanie zachować pokorę wobec przyrody i technonaukowych możliwości przekształcania tego, co nam daje Pachamama, niezależnie od tego, jak na nią patrzymy z naszych kultur, z zachodnią kulturą naukową włącznie.
Zwątpienie jest tym większe, im bardziej takie głosy wybrzmiewają jednym chórem z sofistyką technokratów i zawodowych lobbystów od technonaukowego biznesu, którzy przekonują, iż technologia – od sztucznej inteligencji i komputerów kwantowych do nanotechnologii i edycji genów roślin jadalnych – stwarza nowe szanse dla gospodarki, a choćby możliwości przystosowania ludzi do zmiany klimatu.
Nauka i technologia to nie wszystko?
Nie chcę tutaj brzmieć jak antyscjentystyczny intelektualista z tendencją do technofobii, który dodatkowo ulega czarowi przednowożytnych systemów wiedzy.
Chcę natomiast podkreślić, iż nauka i technologia nie będą naszym orężem w radzeniu sobie ze zmieniającym się światem, dopóki nie dokona się zmiana samych sposobów myślenia o nauce i technologii.
Czas przemyśleć funkcje, jakie powinna mieć działalność uchodząca za naukową w sytuacji, gdy wiąże się ona z coraz śmielszą ingerencją technologiczną w najmniejsze cząstki materii, najgłębsze struktury życia i złożoną organizację ludzkiej psychiki, a wszystko to przy raczej słabej możliwości przewidzenia długofalowych konsekwencji tego rodzaju poczynań.
Dlatego rozmawiając o nauce (również w kontekście trwającej dyskusji o – koniecznym – zwiększeniu nakładów na polską naukę) powinniśmy wreszcie przestać traktować ją jak złotego cielca i wyzwolić się z wiary w tzw. naukową opatrzność. Według matematyka Nicolasa Bouleau jest to idea, a raczej domyślne przekonanie, iż nauka i jej konsekwencje mogą prowadzić jedynie ku lepszemu i lepiej zharmonizowanemu światu, w związku z czym pod żadnym pozorem nie należy zatrzymywać naszej technonaukowej przygody. Ale to właśnie ta wiara jest strukturalną i najrzadziej dyskutowaną przeszkodą na drodze głębokich, ale bezpiecznych zmian społecznych, ponieważ wyrasta z przestarzałego przekonania, iż postęp naukowy i powiązane z nim korzyści gospodarcze mogą przynieść wyłącznie polepszenie kondycji ludzkiej. Nic dzisiaj nie jest bardziej wątpliwe.
Dlatego od naukowców i naukowczyń rozumiejących konieczność przebudowy naszego świata można i trzeba dzisiaj oczekiwać refleksji na temat tego, jak wyobrażają sobie przebudowę świata, nie wyłączając świata myśli naukowej. Nauka – wbrew temu, co parędziesiąt lat temu pisał Heidegger, gdy pytał „co zwie się myśleniem” – myśli.
Problem jednak w tym, iż liczba naukowców i naukowczyń, którzy istnienie takiej myśli uznają, wydaje się mała. A w każdym razie wciąż zbyt mała, by dokonał się przełom. Nie technologiczny, ale – z braku lepszego słowa – „duchowy” lub – jeżeli mogę pozwolić sobie na jeden zwrot z technicznego języka filozoficznego Bernarda Stieglera – „spirytualistyczno-materialistyczny”, a więc przełom dotyczący „ducha”, który istnieje w społeczeństwie, jest przez nie wytwarzany i w tym sensie nie ma sobie nic nadprzyrodzonego.
Nauka jako system troski
Stiegler to filozof, któremu warto poświęcić tutaj chwilę uwagi. Udało mu się stworzyć, niestety przy użyciu dość skomplikowanego i hermetycznego języka, podwaliny pod coś w rodzaju ekologii techniki – nie tylko w kontekście ekologii środowiskowej, ale również w kontekście ekologii społecznej i mentalnej, które dzisiaj, w informacyjnym nadmiarze i niepewności co do jego spodziewanych konsekwencji, stają się równie istotne co kryzys klimatyczno-ekologiczny.
W swojej ostatniej książce Qu’appelle-t-on panser? (Co zwie się opatrywaniem myślą?), Stiegler daje do zrozumienia, iż odkrycie nowego świata myśli naukowej zależy od tego, czy nauka nauczy się dbać o transformowane przez siebie formy życia. Czy będzie w stanie wyewoluować w myśl opatrującą, w rozbudowany system troski; czy będzie potrafiła nie tyle już myśleć, ile opatrywać myślą. Czy będzie rozumiała konieczność nakładania „opatrunków myślowych” na rany technologiczne, zadawane przez rozwój gospodarczy, który systemowo korzystał z jej odkryć od czasów podbojów kolonialnych, by wreszcie w znaczącej mierze podporządkować naukę imperatywom biznesu i „panom od fynansów” („Naprzód panowie z fynansów, pełńcie swoją powinność” – krzyczał Ubu Król w przekładzie Boya-Żeleńskiego).
Zrost nauki z gospodarką i polityką
To dlatego pytanie o naukę dbającą, naukę opatrującą myślą i wytwarzającą tego rodzaju opatrunki, w kontrze do takiego systemowego niedbalstwa sprowadza się do pytania o model rozwoju gospodarczego, jakiemu ta nauka ma służyć. Bo ten, w którym trwamy obecnie, jest niezrównoważony ekologicznie i etycznie, a technologie cyfrowe dodatkowo zwiększają jego niezrównoważenie w istotnej mierze, dlatego iż są z nim sprzęgnięte. Trzeba więc dociekać, jak mogłyby one działać, gdyby je od niego odprzęgnąć, dzięki czemu mogłyby stać się one podporami w kształtowaniu naszych zdolności umysłowych i emocjonalnych, zamiast niweczyć ich potencjał poprzez wulgarną automatyzację w rękach grupki konkurujących ze sobą białych facetów w wylęgarni toksycznej męskości, o czym pisano choćby w The Globe and Mail i Medium. Takie odprzęgnięcie jest możliwe i realistyczne. W przeciwieństwie do odprzęgnięcia wzrostu gospodarczego od przepływów materii i energii w przyrodzie (tzw. decoupling), o którym roją ekonomistyczni technokraci.
Bez tego typu dociekań rzeczywiste „odwołanie katastrofy” będzie trudne, przede wszystkim z uwagi na najważniejszy dla nowoczesności zrost nauki z gospodarką i polityką, a także na problem granic rozwoju technicznego.
Nauka, niemalże z zasady, pyta o granice, a im bardziej przestaje o nie pytać, tym szybciej wytraca własną naukowość, zawęża się do coraz węższych kręgów specjalizacji, staje się scjentystyczna, by wreszcie stopić się z biznesem, przejąć jego język i zatracić język wspólny, który umożliwia zarówno komunikację między naukowcami, jak i komunikację naukowczyń ze społeczeństwem.
Zapytująca o granice nauka musi więc dzisiaj podać siebie w wątpliwość. Nie tylko po to, aby odzyskać zrozumienie i zaufanie społeczne, ale również po to, aby wyswobodzić się z ograniczeń poznawczych dominującego modelu nauki, zrealizowanego w rytm rewolucji przemysłowej i kolejnych faz kapitalizmu.
To poprzez ten model – o czym w 1949 roku, gdy proces dekolonizacji wchodził w swoją najbardziej dynamiczną fazę, pisała filozofka Simone Weil – biały człowiek nabył poczucia wyższości wobec innych ludów, ich kultur technicznych, form duchowości i systemów kosmologicznych, wynosząc do rangi uniwersalności zachodnią naukę zaślubioną z zachodnią techniką, które tym samym stały się sposobem na uzasadnienie rozciągnięcie swojego panowania na płaszczyźnie gospodarczej.
Choć Europa, jak pisał w jednej ze swoich ostatnich prac kameruński intelektualista Achille Mbembe, „nie tworzy już ośrodka ciężkości świata”, pomimo iż okalająca całą planetę technologia jest, de facto, europejska, to wciąż w tym kolonialnym modelu tkwimy, jeżeli chodzi zarówno o nasz stosunek do przyrody, jak i o dominujące sposoby obchodzenia się z formami życia i techniką. Paradoks techniki jest taki, iż to w niej przejawia się życie. Ale gdy bada się złożoność konsekwencji rozwoju technologicznego i patrzy na nie szerzej niż przez pryzmat krótkowzrocznych korzyści, dobrze widać, iż technika może zdusić lub zubożyć charakterystyczne dla życia formy różnorodności: biologicznej, kulturowej i, nomen omen, technicznej. Zwłaszcza gdy z techniki robimy podle materialistyczny użytek.
Tym, co niemal zawsze z tą podłością idzie w parze, jest eksploatacja przyrody i ludzi.
To wówczas Pachamama płacze, ściągając niebezpieczeństwo również i na nas. Nauka, która mogłaby nas z niego ewentualnie wybawić, nie będzie nauką „prometejską”. Musi to być natomiast nauka na tyle troskliwa i świadoma własnych granic, a choćby odczuwająca strach przed ich przekraczaniem i dlatego właśnie odważna, aby rozwijać się w sposób niesprzeczny z mądrością ludów lepiej słyszących ten płacz. Najbardziej boję się tego, iż zachodnia cywilizacja naukowo-techniczna duchowo nie dorosła do takiej zmiany i na skraju świata woli skoczyć w przepaść ze swoimi technologiami niż zatrzymać się, pomyśleć i wybrać jedną z wielu możliwych dróg.