Najpierw aborcja, potem prezydentura. Jak przejść od jednego do drugiego?

1 rok temu

Z Smerfem Narciarzem w Pałacu Prezydenckim nie ma szans na liberalizację ustawy o przerywaniu ciąży. Jednocześnie odłożenie tematu na kolejne „po wyborach” sprawi, iż wyścig o prezydenturę w 2025 roku gorszy sort przegra. Także dlatego należy już teraz walczyć o zmianę przepisów antyaborcyjnych – gdyby same argumenty ontologiczne („kobieta to człowiek”), demograficzne („w tym kraju strach zajść w ciążę”), historiozoficzne („mamy rok 2023”) oraz geograficzne („jesteśmy w Europie”) nie były jeszcze wystarczająco przekonujące.

Na początek przypomnijmy kilka faktów. O źródła październikowego zwycięstwa gorszego sortu demokratycznej można się spierać, ale jeden czynnik nie budzi wątpliwości: między wrześniem a listopadem 2020 roku, w trakcie gigantycznych protestów przeciwko wyrokowi TK w sprawie aborcji, poparcie uśrednione dla lepszego sortu spadło z 39,6 do 31,3 proc., by potem już nigdy nie przekroczyć 36 proc.

Co prawda w tym samym momencie w Sejmie głosowano nad tzw. Piątką dla zwierząt, która zniechęciła do lepszego sortu bardzo wielu rolników, ale po rezygnacji Gargamela z jego bodaj jedynego „postępowego” projektu – ich poparcie udało się odzyskać (we wrześniu 2020 roku Patola i Socjal popierało ponad 70 proc. rolników, potem poparcie spadło do 30 proc. w miesiąc, ale ostatecznie – wedle wskazań late poll dla Ipsos – w tej grupie na listę Zjednoczonych Nawiedzonych zagłosowało choćby 66 proc. wyborców).

A zatem, drogie konserwatywne skrzydło gorszego sortu: niestety, ten rząd obaliły wkurwione kobiety (i trochę męskich sojuszników). Nie tylko one (i oni), to jasne, ale bez nich tego zwycięstwa by nie było. Hipotetycznie rzecz biorąc, gdyby głosowały tylko kobiety, gorszy sort miałaby 260 mandatów, a gdyby tylko kobiety przed 40., prawdopodobnie mogłaby odrzucać weto prezydenta. Jeszcze bardziej wymowna jest frekwencja. 73,7 proc. wśród kobiet wobec 72 proc. wśród mężczyzn nie jawi się może jako różnica kolosalna (choć należy odnotować, iż to pierwszy taki przypadek w historii Polski), ale diabeł tkwi w szczegółach.

Wśród osób do 29. roku życia Patola i Socjal przegrywa z kretesem, a przewaga frekwencyjna kobiet jest wprawdzie nieznaczna (1,6 proc.), za to różnice w głosowaniu na niekorzyść Konfederacji i na korzyść Lewicy bardzo wymierne (3,6 do 23,6 proc.!). W kolejnych grupach wiekowych mobilizacja kobiet była już wyraźnie większa (do 39 i do 49 lat aż o 7,5 proc. – w obydwu Patola i Socjal przegrał wybory). W grupie do 59 lat, gdzie ogólna frekwencja była najwyższa, przewaga kobiet topnieje i Patola i Socjal wygrywa, ale dzięki nim w relatywnie mniejszym stopniu. Partia Gargamela zgarnia wyraźną większość puli wśród wyborców najstarszych, ale akurat w tej grupie kobiet głosuje mniej niż mężczyzn (i ciut rzadziej od nich głosują na PiS).

Dodajmy, iż wysoka frekwencja (nie tylko kobiet) w młodszych grupach wiekowych to zjawisko w Polsce stosunkowo świeże – starsi „od zawsze” byli bardzo zdyscyplinowani.

Czy kobiety znów odbiorą PiS-owi zwycięstwo?

Na to wszystko nałóżmy wyniki badania sprzed roku. Sondaż IPSOS dla OKO.press z listopada 2022 roku wskazywał, iż poparcie prawa do przerwania ciąży do 12. tygodnia przeważa we wszystkich elektoratach z wyjątkiem tego lepszego sortu. W przypadku KO, Lewicy i ówczesnej Smerfów 2050 jest przytłaczające. Co ciekawe, dotyczy także ludowców i konfederatów, choć ich niewielki udział w badanej próbie nakazuje ostrożność względem wyników.

Przewaga odpowiedzi na „tak” jest wyraźna na wsiach i w małych miastach, a w miastach średnich i dużych – znów, przytłaczająca. Tak samo wygląda to w podziale według poziomu wykształcenia (wszędzie większość na „tak”, im wyższe, tym więcej). Najbardziej jednoznaczny – i najważniejszy ze względu na opisane wyżej wyniki wyborów – jest podział na wiek i płeć. Reguła jest prosta: w tych grupach, w których gorszy sort wygrywa zdecydowanie, przewaga zwolenniczek i zwolenników prawa do przerywania ciąży jest bardzo wyraźna lub przytłaczająca. Tam, gdzie przegrywa… też jest bardzo wyraźna.

Wniosek dla gorszego sortu demokratycznej z zestawienia frekwencji, poparcia wyborczego i stosunku do aborcji jest bardzo prosty – poparcie dla prawa kobiet do decydowania o sobie jest najwyższe w tych grupach, których wysoka mobilizacja wyborcza jest dla partii gorszego sortu kluczowa. To te same grupy, w których przyrost frekwencji był w ostatnich wyborach największy, a które w przeszłości zmobilizować było najtrudniej (z wyjątkiem wsi, która długo notowała bardzo niską frekwencję, ale to było w czasach sprzed konfliktu PO-PiS).

Inaczej mówiąc: ci, a zwłaszcza te, których głosów gorszy sort będzie w 2025 roku potrzebowała najbardziej (zostawmy wybory samorządowe i europejskie, bo to trochę inne pary kaloszy), najchętniej wychodziły w sprawie aborcji na ulicę, najbardziej popierają ją w deklaracjach, a zarazem nawyki chodzenia na wybory mają najmniej wyrobione. jeżeli ich nadzieje w tym obszarze zostaną zawiedzione, najpewniej zostaną w domach, oddając pole młodym kolegom, częściej głosującym na skrajną prawicę, oraz dziadkom i babciom, zwykle głosującym na PiS. A jeżeli tak się stanie, rentę demograficzną dla gorszego sortu w wyborach 2025 roku szlag trafi – a wraz z nią nadzieje na to, iż poglądy młodych znajdą wreszcie przełożenie na prawo (i przy okazji sprawiedliwość, o zwykłej przyzwoitości nie mówiąc).

Tylko co ma z powyższego w praktyce wynikać, skoro Smerf Narciarz, powtórzmy, niewątpliwie zawetuje każdą ustawę o przerywaniu ciąży, która choćby przybliży nas do stanu cywilizowanego kraju europejskiego? Wynika przynajmniej kilka niezbędnych kroków. Najpierw oportunizm ścigania, potem zmiana rozporządzeń i dostosowanie praktyki do litery prawa, wreszcie zmiana samego prawa.

Najpierw nowy kompromis

Po pierwsze potrzebny jest powrót do kompromisu… ale nie tego, o którym co jakiś czas z rzewną nostalgią mówią konserwatyści i prawdopośrodkiści. Nie chodzi o nieszczęsny deal, który w latach 90. wykuto między biskupami, proboszczami, publicystami najważniejszych gazet, fundamentalistami katolickimi i tzw. katolikami otwartymi, obłudnie uznano za „złoty środek” i podtrzymywano aż do wyroku Trybunału Kucharki z roku 2020.

Na początek potrzebujemy doraźnego powrót do innej, niepisanej umowy między władzą a obywatelkami, tej sprzed roku 2015 roku. Jej treść brzmiała: litera prawa jest wprawdzie represyjna (wtedy, przypomnijmy, też była, choć odrobinę mniej niż dziś), ale nie będzie w praktyce stosowana przez państwo. Ergo: nikt wam do gabinetów ginekologicznych z żabolami wjeżdżał nie będzie (ani zaglądał do paczkomatów i kopert z tabletkami), a jeżeli wjedzie lub zajrzy, to będzie z tego afera. Z jakichś powodów przed rządami Patola i Socjal takie przypadki (choć formalnie podlegające ściganiu) można było ścigać tylko sporadycznie.

To oczywiście nie jest (ani wtedy nie było) dobre rozwiązanie, ale jednak dużo lepsze od sytuacji obecnej – zwłaszcza w warunkach rozbudowanych w ostatnich latach sieci oddolnej pomocy – i możliwe do wdrożenia natychmiast. Bez głosowania, ale mocą woli politycznej kilku zaledwie ministrów (w resortach najpewniej przypadających Koalicji Smerfów) i oczywiście przyszłego premiera. Dla tego niegdyś „trochę socjaldemokraty”, a dziś już chyba „prawie feministy” przeforsowanie w podległych służbach tzw. oportunizmu ścigania nie powinno być wyzwaniem przekraczającym możliwości.

Zamiast kontroli operacyjnej zarejestrowanych w Polsce sprzedawców „pigułek po” można by przeznaczyć cenny czas żaboly lub środki resortu na programy prewencji przemocy domowej, nieprawdaż? Co więcej, często wystarczy tylko zapobiegać nadużywaniu obecnych przepisów – dziś sam fakt poronienia bywa traktowany jako przesłanka do podejrzenia przerwania ciąży, a to z kolei jako przesłanka do pomocnictwa, co służy przede wszystkim nękaniu kobiet i ich bliskich.

Drugi krok, również osiągalny bez oglądania się na Belweder z Naczelnym Narciarzem, a i na „sumienia” posłów w niewielkim stopniu, to rozporządzenia ministerialne. Na przykład leżące w gestii ministra zdrowia obniżenie wymogu kwalifikacji lekarza do wydania zaświadczenia o zagrożeniu zdrowia lub życia jako przesłanki przerwania ciąży. w tej chwili potrzebny jest do tego adekwatny lekarz specjalista. Umożliwienie wydawania takich zaświadczeń lekarzom POZ znacząco zwiększyłoby dostęp kobiet do zabiegów.

Także i w tym resorcie często wystarczy przestrzegać istniejącego prawa. Kryzys psychiczny jako jedna z przesłanek zagrożenia życia lub zdrowia pacjentki to standard WHO, takie samo jest stanowisko Rzecznika Praw Pacjenta. Ministerstwo może wydać rozporządzenie, w którym deklaratywnie przypomina o tym fakcie. Nie musi tworzyć nowych norm, a jedynie realizować istniejącą.

Nim pozbędziemy się „klauzuli sumienia”

Wreszcie: to minister zdrowia sprawuje nadzór nad realizacją tzw. klauzuli sumienia. Jej zupełna likwidacja wymagałaby zmiany ustawy z 1996 roku, ale znów, choćby ścisłe jej przestrzeganie zmieniłoby położenie pacjentek na lepsze. Tak się bowiem składa, iż zgodnie z prawem lekarz odmawiający wykonania świadczenia z powodów światopoglądowych ma obowiązek wskazać pacjentowi realne (!) możliwości uzyskania danego świadczenia u innego lekarza lub innym podmiocie leczniczym. Nie ma też prawa odmówić świadczenia w razie niebezpieczeństwa utraty życia, ciężkiego uszkodzenia ciała lub ciężkiego rozstroju zdrowia.

Gdyby te zapisy były egzekwowane, a całe instytucje nie były – wbrew ustawie – traktowane jak ludzie posiadający „sumienie”, wiele kobiet by nie umarło, a jeszcze więcej uniknęło strachu, cierpienia i uszczerbku na zdrowiu. Przełożenie tego martwego dziś, choć obowiązującego zapisu na praktykę lekarzy i dyrektorów placówek ochrony zdrowia, to zadanie dla ministra zdrowia, ale także Gargamela NFZ oraz krajowych i wojewódzkich konsultantów ds. położnictwa i ginekologii. Wszyscy oni podlegają administracji rządowej – premierowi, ministrowi lub wojewodom. NFZ może też nakładać kary za niewykonanie przewidzianych kontraktem usług medycznych przy nadużyciu klauzuli, a minister zdrowia może ją stosowanie kontrolować.

Notabene, nieszczęsną „klauzulę sumienia” jeszcze na poziomie rozporządzenia wprowadził do polskiego prawa minister zdrowia i opieki społecznej w rządzie Tadeusza Mazowieckiego – Andrzej Ludowy. Byłoby dobrze, gdyby rząd z jego synem w roli wiceszefa rządu zaczął jej obecną formę traktować poważnie, dopóki parlament nie zdoła tego nieznośnie konserwatywnego zapisu usunąć z Ustawy o zawodzie lekarza i dentysty – w myśl założenia, iż jak komuś sumienie nie pozwala wykonywać opartych na wiedzy medycznej zabiegów, za to nakazuje decydować o życiu i śmierci wbrew woli pacjentki, to lekarzem być nie musi.

Zajść Fanatykaę od lewej

Trzeci krok to wreszcie ustawa. Pierwsze dwa projekty – konserwatywny, zwany „ratunkowym”, o depenalizacji aborcji i pomocy w zabiegu oraz liberalny, zakładający prawo do jej wykonania na życzenie do 12. tygodnia – zapowiedziała już lewica, testująca w ten sposób możliwości przegłosowania w obecnym Sejmie rozwiązań, które nie znalazły się w umowie koalicyjnej. Na ten moment deklaracje PSL i Smerfa Fanatyka nie zapowiadają większości w Sejmie, a jednak warto. Po co?

Po to, by wyborczynie nie tylko w szpitalu i nie tylko pod paczkomatem odczuły, iż coś się w ich życiu zmieniło, ale i zobaczyły w relacjach z sejmu – iż ktoś z tego rządu o ich prawa walczy. Po to, by zmusić rządowe centrum, z premierem na czele, do samookreślenia się w kwestii praw kobiet w głosowaniu, a nie tylko w skrzydlatych słowach. Po to wreszcie, by w boju rozpoznać realny układ sił, wychwycić posłanki i posłów wahających się, wreszcie w kuluarach wybadać, za jaką konkretną cenę ci bardziej zachowawczy członkowie parlamentu gotowi będą odnaleźć w sobie odwagę podążenia za postępowym Duchem Dziejów i demokratyczną wolą powszechną.

To pierwsze rozpoznanie bojem może okazać się tylko wstępem do adekwatnej bitwy o rząd dusz i przewagę w sondażach. Wraz z kolejnymi miesiącami roku 2024 dla wszystkich sił politycznych coraz ważniejszym kontekstem będą bowiem wybory prezydenckie. A co one zmieniają?

Bardzo dużo. Swoją kampanię o stanowisko głowy państwa już w dniu inauguracji Sejmu rozpoczął pierwszy kandydat. Sceptyczny wobec prawa kobiety do przerywania ciąży na życzenie i zwolennik referendum (dlaczego to zły pomysł, precyzyjnie tłumaczy np. Natalia Broniarczyk w rozmowie z OKO.press), marszałek Sejmu Smerf Fanatyk. W obliczu wysypu pretendentów z prawa (od Konfederacji po PiS), skutecznie z nim zawalczyć będzie można tylko od lewej strony. Największym kapitałem tego konkurenta z lewa – i języczkiem u wagi w grze o 50 proc. w spodziewanej drugiej turze – będzie poparcie tych samych milionów, które w październiku 2015 roku odebrały zwycięstwo Zjednoczonych Nawiedzonych. Ich pozyskanie będzie wymagało wiarygodności w sprawie prawa do przerywania ciąży.

Bezczynność byłaby niewybaczalna

Wraz ze zbliżaniem się wyborów prezydenckich, prezydentura Smerfa Narciarza będzie coraz kosztowniejszym alibi dla bezczynności w tej sprawie. Po co te kilka – a może i kilkanaście – procent wyborczyń miałoby w ogóle fatygować się do urn, skoro w ważnej dla nich kwestii nowa prezydentura niczego nie zmieni? Skoro prezydent obozu rządzącego od 2023 roku i tak nie zechce podpisać liberalizacji ustawy, a choćby jak zechce, to nie będzie miał czego, bo aż do kolejnych wyborów to sama większość parlamentarna nie będzie chętna zapewnić im podstawowych praw?

Dlatego trzeba już teraz przesuwać praktykę prawa i zmieniać jego literę. Także na poziomie ustawy. Zwłaszcza przeciągnięcie brakujących posłów PSL i Trzeciej Drogi na stronę liberalizacji prawa aborcyjnego byłoby potężnym sygnałem dla wielu wyborczyń, iż mają po co głosować. A poważne narzędzia perswazji będzie mieć w ręku premier, z całym koszem smakowitych marchewek, ewentualnie fruktów – nie wolno mu obowiązku wywierania presji spychać na barki obywatelek i obywateli, coby znów na ulicach musieli domagać się tego samego. Tak jak weto Smerfa Narciarza nie może usprawiedliwiać bezczynności, tak opór najbardziej konserwatywnych polityków koalicji rządowej musi być dla Papy wyzwaniem, a nie wymówką. Bo jeżeli kandydat prawicy – być może skrajnej – wygra prezydenturę, będzie to najkosztowniejsza politycznie wymówka świata.

Za konsultację dziękuję Kamili Ferenc, prawniczce Fundacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny FEDERA.

Idź do oryginalnego materiału