Grupa ludzi ubranych jak na górską wyprawę otacza łukiem przydrożną kapliczkę. Drewniany Chrystus, wystrugany w płaskorzeźbie przez miejscowego artystę zgodnie z prawidłami sztuki ludowej, staje przed Piłatowym sądem. szaman w sportowej kurtce, spod której wystaje koszula z koloratką, czyta rozważania pierwszej stacji. W oddali, pod szczytami Bieszczadów, unosi się charakterystyczna, postrzępiona mgła.
Tak można by opisać przykładową scenę z Bieszczadzkiej Drogi Krzyżowej, która w sobotę 1 kwietnia znów przeszła przez jedne z najpiękniejszych, polskich gór. Dla mnie najpiękniejsze – bo swoje. Mimo, iż wracam tutaj jako wychowanek tej ziemi, nie zagubiony turysta, mimo iż znam miejscowe nazwy, szlaki, drogi i ludzi, to jednak za każdym razem odbieram te góry jakoś inaczej. Bieszczady odkrywa się wciąż na nowo. Obcowanie z nimi jest jak modlitwa – nie wystarczy raz jej „odklepać”. To doświadczenie, które trzeba stale powtarzać.
Podążać za krzyżem
Historia Bieszczadzkiej Drogi Krzyżowej sięga początku lat 80.-tych i „karnawału Solidarności”. To wtedy, na całe dekady przed Ekstremalną Drogą Krzyżową, wśród działaczy „S” z obszaru diecezji przemyskiej zrodziła się idea przeniesienia nabożeństwa Drogi Krzyżowej poza budynek kościoła, doświadczenia rozważania Męki Pańskiej także w jej fizycznym wymiarze. A jakie miejsce nadawało by się do tego lepiej niż pasmo mające – choćby i dzisiaj, a co dopiero w tamtych czasach – opinię „najdzikszych gór w Polsce”?
W pomysł wpisywał się ustawiony w 1979 roku z inicjatywy ks. Franciszka Rząsy pierwszy krzyż na Tarnicy (obecny, pochodzący z roku 2000, wzorowany na tym z Giewontu, jest już trzecim stojącym na tym miejscu). W ten sposób najwyższy szczyt Bieszczadów stawał się na jeden dzień w roku symbolicznie Golgotą, na którą wchodzili za Chrystusem jego współcześni uczniowie w Wielki Piątek. Bieszczadzka Droga Krzyżowa z każdym rokiem stawała się coraz bardziej popularna, a zdjęcia pątników brodzących często w metrowym śniegu, który o tej porze roku jeszcze zalega wysoko w górach, budziły od dzieciaka mój najszczerszy podziw.
Początkowo lokalne nabożeństwo zyskało szczególny wzrost popularności w drugiej dekadzie naszego stulecia, kiedy to na fali Ekstremalnej Drogi Krzyżowej zaczęto bardziej interesować się różnymi „radykalnymi” praktykami religijnymi. W Bieszczady na Wielki Piątek zaczęły przyjeżdżać pielgrzymki ze wszystkich stron Polski. Niestety, obok osób szczerze szukających Boga w modlitwie pojawili się także „poszukiwacze wrażeń”. Pikiem zainteresowania okazał się rok 2016, kiedy w Bieszczadzkiej Drodze Krzyżowej wzięło udział ponad 5 tysięcy osób. Niektórzy, ignorując prośby organizatorów, schodzili ze szlaku, zadeptując unikalne w skali europejskiej rośliny i głośno się zachowywali. Protestował park narodowy i GOPR.
Dlatego od następnego roku, w porozumieniu z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym i Strażą Graniczną, przekierowano trasę Drogi Krzyżowej na Przełęcz Bukowską. To była znakomita decyzja. Dzięki mniej „widowiskowemu” celowi wędrówki liczba uczestników zmalała kilkakrotnie, ale zostali ci, którym rzeczywiście zależy na wyciszeniu i modlitwie. Wzdłuż czerwonego szlaku prowadzącego z Wołosatego na Przełęcz Bukowską ustawiono czternaście drewnianych stacji Drogi Krzyżowej, a na pierwszym nabożeństwie według nowej trasy poświęcono drewniany krzyż ustawiony na samej przełęczy. Tradycja BDK ma się dobrze i gromadzi co roku kilkaset osób pragnących przeżycia nowego doświadczenia wiary.
Na krańcu świata
To doświadczenie zaczyna się jeszcze przed samą Drogą Krzyżową. Z moich rodzinnych Ustrzyk Dolnych – jedynego w miarę dobrze skomunikowanego miejsca w powiecie – do Wołosatego jeżdżą tylko dwa autobusy dziennie, i jest to jedyny sposób, aby się tam dostać publicznym środkiem transportu. Szans na powrót bez własnego samochodu też nie ma zbyt wielu. Czuć tę niepewność i trud, choćby niewielki, który trzeba podjąć, by wziąć udział w tym nabożeństwie. To zupełnie coś innego niż Droga Krzyżowa w ciepłym kościele.
Czekam więc na pierwszy kurs przed ósmą rano. Z rozkładu wiem, iż spóźnię się kilka minut na Mszę przed wyjściem na szlak, ale nie mam innej opcji. Gdy autobus wreszcie się pojawia, ma dodatkowo dziesięciominutowe opóźnienie. Eh, zdążyłem się odzwyczaić od uroków publicznej komunikacji w małych miejscowościach… Przez Czarną i Lutowiska kierujemy się coraz dalej na południe. Na bieszczadzkich serpentynach stary autosan trzęsie się niemiłosiernie, a przez nieszczelne okna gwiżdże wiatr. W środku jest tak zimno, iż choćby nie zdejmuję kurtki. Ze mną na Drogę Krzyżową jedzie jeszcze młode małżeństwo z Sanoka. Po ponadgodzinnej podróży docieramy na miejsce dziesięć po dziewiątej.
Na szczęście dla nas Msza na cerkwisku w Wołosatym także zaczyna się z opóźnieniem. Przewodniczy jej szaman Piotr z Duszpasterstwa Turystycznego Archidiecezji Przemyskiej. Z daleka słyszę charakterystyczny, przemyski zaśpiew: przeciąganie samogłosek i zamienianie „o” na „u”, pozostałość po przedwojennej gwarze lwowskiej. Dołączam się do pieśni na wejście, przeskakując przez błotnistą pułapkę, która zaczaiła się na mnie przed drewnianym mostkiem przepuszczonym nad strumykiem.
Wołosate było typowo bojkowską wsią, której populacja na przełomie XIX i XX wieku przekraczała tysiąc mieszkańców. Dziś mieszka tu tylko 45 osób, głównie właścicieli agroturystyki. Po historycznych zabudowaniach nie został ślad. Gdy w 1946 roku większość mieszkańców została wysiedlona na sowiecką Ukrainę, a rok później reszta na Ziemie Odzyskanie w ramach Akcji Wisła, pozostawione przez nich zabudowania spalono, włącznie z cerkwią. Zostało tylko kilka możliwych jeszcze dziś do odczytania ruskich nagrobków na przycerkiewnym cmentarzu. Najmłodszy pochodzi z czasów II wojny światowej.
Na cerkwisku w latach dwutysięcznych postawiono skromną, drewnianą kaplicę. Teraz, gdy modlimy się przed nią, klęcząc na fundamentach zniszczonej cerkwi, wiele osób bije się w piersi na „Baranku Boży”, czego nie uświadczymy w innych częściach Polski – to pozostałość po silnych wpływach ukraińskiego katolicyzmu unickiego na tych terenach. Paradoks historii.
Po Mszy wyruszamy małymi grupkami na pierwszą stację, w coraz większą głuszę. Z Wołosatego da się wyjechać tylko w dwie strony: z powrotem do Ustrzyk Górnych lub… donikąd. Dosłownie – to jeden z nielicznych przykładów wsi, z której nie da się już dotrzeć do żadnej innej miejscowości. Jeszcze przez jakiś czas wzdłuż asfaltu ciągną się co prawda drewniane słupy, ale… bez kabli, bo nie ma już do kogo ich podciągnąć. W końcu droga kończy się zakazem wjazdu przed mostem prowadzącym do przedwojennej granicy z Czechosłowacją, gdzie teraz nie ma przejścia granicznego. W bok odchodzi od niej pieszy szlak turystyczny. Czyli dotarliśmy na koniec świata – i raźnie maszerujemy dalej.
Ponoć tą ścieżką w latach 70.-tych Tito i Breżniew chodzili polować na żubry… Teraz na szczęście idą tędy wierzący ludzie, w tym wielu w moim wieku lub młodszych, młode małżeństwa i rodzice z dziećmi, z kapłanem i drewnianym krzyżem na czele, rozważając Mękę Chrystusową. Stacje Drogi Krzyżowej ustawiono przy co bardziej charakterystycznych miejscach, takich jak wiaty turystyczne, most nad rzeką Wołosatką, czy mały wodospad, a gdzie się nie dało, po prostu przy ścieżce raz na kilkaset metrów. Trasa staje się z czasem coraz trudniejsza. Suchy początkowo szlak robi się błotnisty, następnie pokryty cienką warstwą wodnistego opadu, a w wyższych partiach – już całkiem solidną pokrywą ubitego śniegu, w której można „utopić” nogę do kolana. Przy każdej stacji zatrzymujemy się na kilkanaście minut, potem ruszamy w dalszą drogę, modląc się.
W rozważaniach często pojawiają się cytaty ze św. Jana Pawła II, co nie dziwi w świetle ostatnich wydarzeń. Jednak szczególnie ważne jest to, iż przytacza się nie te najbardziej znane wypowiedzi – nie ma żadnych kremówek ani „Niech zstąpi Duch Twój!” – tylko te „mniej popularne” elementy nauczania Ojca Świętego. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie XVII stacja, przy której przypomniano homilie i teksty papieża na temat moralności – o małżeństwach opartych na Chrystusie, które są ostoją cywilizacji życia i tych, gdzie nie ma Boga, a więc zaczyna się tylko szukanie doznań, pojawia się antykoncepcja i aborcja, tak iż zostają wchłonięte przez cywilizację śmierci.
Nadzieja Golgoty
Pod koniec trasy, gdy podchodzimy do największej stromizny i dopada nas postępujące zmęczenie, kilka osób jest bliskich odpadnięcia. Jednak na Drodze Krzyżowej nikt nie idzie sam – zaraz pojawiają się chętni do pomocy, którzy pomimo własnych trudności na szlaku są gotowi wesprzeć innych w osiągnieciu celu.
Gdy docieramy do Przełęczy Bukowskiej, nagradza nas za wysiłek fantastyczny widok na ukraińskie Zakarpackie – z którym Polska graniczy, co ciekawe, nie od wschodu, ale od południa. Po rozważeniu ostatniej stacji szaman Piotr błogosławi krzyżem wszystkich uczestników Bieszczadzkiej Drogi Krzyżowej i walczącą Ukrainę.
Udajemy się na krótki spoczynek. Pracownicy parku narodowego i pogranicznicy w zimowych mundurach, którzy jechali za nami na skuterach śnieżnych, przynoszą kocher z herbatą, do którego ludzie rzucają się z błyszczącymi oczami. Nic tak nie cieszy, jak łyk czegoś ciepłego wysoko w górach, tuż przy słupkach granicznych, nad którymi ptaki przelatują beztrosko, ale ludziom – nie wolno.
Za rok może wrócimy tu znów. A może plany zatrzymają nas w innym miejscu. Jedno jest pewne – to doświadczenie zostanie w nas na dobre. A Męka Pańska będzie czymś choć trochę bliższym, choć minimalnie lepiej przez nas rozumianym i docenianym. Bo przecież o to właśnie w nabożeństwie Drogi Krzyżowej chodzi.
Marcin Więckowski
Fot. Autor