Marek Baterowicz- WIGILIA NA DWORCU
Na peron wjeżdżał powoli pociąg, zapowiadany przez megafon od godziny. Leszek patrzył na ośnieżoną przyłbicę lokomotywy, oświetloną neonami stacji. Gęsty śnieg padał od rana przykrywając dachy domów szarobiałą warstwą, podobną do brudnego gipsu, najwidoczniej łączył się już w powietrzu z pyłem okolicznych fabryk. Pociąg wtaczał się na peron z prędkością nosorożca złapanego w pętlę. Stanął ze zgrzytem kół, a z wagonów wysiadali podróżni, ciągnąc za sobą pękate torby i walizy.
– Gdzież oni tak się śpieszą? – pomyślał Leszek – … a pewnie na wigilię! I spojrzał na niebo wypatrując pierwszej gwiazdy, ale ciemne chmury zamykały przestrzeń nad horyzontem.
– Znowu zasłonięto mi okno na kosmos! – powiedział z irytacją.
Był bezdomny i sypiał w starym wagonie kolejowym, stojącym na bocznym torze. W dzień wyruszał na stację i długie godziny spędzał w poczekalni, na peronach albo w dworcowym barze, gdzie zamawiał hot-doga i małe piwo. A kiedy kończyły mu się pieniądze z zasiłku, brał na kredyt porcję flaczków.
Leszek polubił to miejsce, choć od pewnego czasu noce stały się niespokojne i jakaś złodziejska szajka krążyła po torach kradnąc co popadnie, myszkując w pociągach towarowych. Trudno było ich upilnować, a starzy kolejarze mówili Leszkowi, iż to i tak małe piwo w porównaniu z rabowaniem całego państwa w kolejnych nieosądzonych aferach. I na frasunek nosili ze sobą piersiówki. W dzień jednak stacja miała swój urok, a przyglądanie się podróżnym było głównym zajęciem Leszka, o ile inni lokatorzy starego wagonu nie wyciągali go na piwo. Dzisiaj wypili tylko po jednym kuflu, bo bufetowa zapowiedziała, iż na wigilię w barze dworcowym nie wpuści pijanych.
Nie wiadomo adekwatnie kto wpadł na pomysł tej wigilii – być może proboszcz, komitet antyalkoholowy albo sam wojewoda. A może naprawdę ów tajemniczy bank otwartych serc? Sprawa wyglądała poważnie a bar zamknięto już trzy godziny temu. Przez szyby widać było dużą choinkę, którą ubierały dwie panie. Sprzątano salę, myto stoły z całorocznych potoków złości i piwa, zupy, wydzielin i potu. Czyszczono starą lampę, odkurzano kąty i półki, na których stały kolorowe butelki. Bufetowa lubiła rządzić, była więc w swoim żywiole, co rzucało się w oczy przypadkowym przechodniom. Nie myto tylko szyb, gdyż częściowo zamarzły i układały się na nich fantastyczne wzory, jakby zdjęte ze wschodnich kobierców a malowane gałązką szronu.
Takie same witraże pamiętał Leszek z lat dzieciństwa.. Podziwiał je wtedy w domu rodzinnym, kiedy umykał przed mrozem w okolice kuchennego pieca, na którym matka gotowała bigos albo pierogi. Długo wpatrywał się w rozżarzone węgliki i słuchał jak trzaskają przepalone polana, rozsypując się niczym nasycone ogniem świetliki. Opadały potem do popielnika, płonące ziarenka zorzy.
Choinkę przynosił ojciec prosto z lasu, wycinając co roku strzelistego świerka lub rozłożystą jodełkę. Leszek pamiętał jej zapach i zawsze było mu żal, gdy powoli usychała z dala od gór i śniegów, pod niską powałą izby pełnej woni kapusty i suszonych grzybów.
W tej samej chwili poczuł głód i pomyślał, iż mogliby wreszcie otworzyć drzwi baru. Tymczasem z pociągu wysiadali ostatni pasażerowie, w eleganckich futrach i karakułowych czapkach. Pachnący wodą kolońską, namaszczeni jakimiś wytwornymi kremami, przy których zwykła Nivea musiała uchodzić za smar do zawiasów. Wypoczęci po nocy w sleepingu kroczyli godnie rozglądając się za bagażowymi. Leszek pomyślał, iż dałoby się zarobić parę groszy i skłonił się przed wysokim jegomościem w kożuchu, wykonując gest doświadczonego tragarza. Za chwilę dźwigał ciężką walizkę. Zrozumiał słowo „taxi” i zmierzał w stronę postoju, omijając przejście na skróty. Wreszcie sapiąc z wysiłku postawił walizkę przed taksówką, a w ręce poczuł jakiś banknot. Rozpoznał jednodolarówkę i westchnął – za to mógł teraz kupić zaledwie fasolkę po bretońsku i bochenek chleba. Włożył banknot do kieszeni kurtki.
Bar był już otwarty. Ze środka słychać było kolędę. Bufetowa krzątała się za ladą krojąc ciasto z makiem. Stoły ułożone w podkowę, przykryte ceratą, zastawiono już talerzami i sztućcami. Kilka osób siedziało pod ścianą patrząc na choinkę stojącą w rogu. Obwieszona cukierkami i okryta anielskim włosem, osłaniała wstydliwie swoją nagość, zieloną i kruchą jak łamiące się szpilki. Sypały się obficie, gdy Leszek spróbował zerwać cukierek z gałązki. Zganiony przez bufetową, usiadł przy końcu stołu. A ludzi przybywało, zajmowali miejsca w milczeniu. Z radia płynęła nowa kolęda – jak co roku ten sam chór śpiewał o pasterzach, co przybieżeli do Betlejem. Betlejem też się nie zmieniało, tylko co roku inną szopkę ustawiano pod choinką. Do Leszka podszedł Piotr i klepnął go w ramię, pokazując flaszkę ukrytą w kieszeni płaszcza.
– To na później … – mruknął, patrząc wyposzczonym wzrokiem po stole.
Jedna z pań zapalała świeczniki. Zgaszono lampę wiszącą u sufitu pozostawiając jedynie mniejsze światło w bufecie. Ostatnie miejsca zajęły starsze panie w pocerowanych paltach i chustkach na głowie. Zapach naftaliny dolatujący z ich odzieży był nie do zniesienia, Leszek przesunął więc swoje krzesło nieco dalej, na sam koniec stołu, bliżej Piotra. I on dawno nie był w łaźni, ale zrósł się ze swym zapachem jak wilk ze swoją sierścią.
Bufetowa ściszyła radio i zapaliła elektryczne lampki na choince. Drzwi do baru otworzyły się i weszły jeszcze dwie osoby. Pierwsza wkroczyła nieznana nikomu pani w filcowych botkach i niebieskiej kurtce z ortalionu, a za nią wtoczył się Franek w rozpiętym płaszczu, niosąc przed sobą swój pokaźny brzuszek. W ręku trzymał niedopałek. Nie namyślając się długo zgasił go o jeden z baloników, huśtających się przy wejściu. Mała eksplozja zagłuszyła na chwilę tkliwy sopran śpiewający „Lulajże Jezuniu, lulajże lulaj…”. Za oknem znowu prószył śnieg.
– Przynajmniej w wigilijny wieczór mógłby pan, panie Franku, zachowywać się przyzwoicie! – skarciła go bufetowa.
– To na wiwat! – odparł – przecież to nie stypa…
Parę osób roześmiało się, najgłośniej koledzy Franka, mieszkańcy starego wagonu.
– Ano nie, akurat odwrotnie. Bo to narodziny…- dodał Piotr i wstał, by dać przejście Frankowi.
– Bardzo proszę… – rozległ się głos bufetowej – jest taki zwyczaj, by zostawić jedno nakrycie…
– Ale wszystkie zajęte – zawołał ktoś – a krzesła też nie ma!
Zrobił się ruch. Bufetowa przyniosła nowy talerz. Widelec i łyżkę. Ktoś przytargał z kuchni zydel. Postawiony na końcu stołu czekał na jakiegoś wędrowca, tułacza. W czasie tych przygotowań Leszek poczuł, iż jego pałeczki smakowe uderzają z całą mocą o podniebienie jak o skórę bębna. Był po prostu głodny, a z kuchni dolatywał już zapach barszczu i smażonej ryby.
– Słuchaj, posuń się… – odezwał się do Piotra. – Nie chcę siedzieć na samym brzegu…nie wiadomo kto może przyjść… a jak przyjdzie jakiś Kain, to ja nie chcę tu siedzieć. Obok tego zydla…
– Co ty ? – zdziwił się Piotr. – Jaki tam Kain ? – i patrzył na Leszka jedną źrenicą. Kiedy mówił, mrużył zawsze prawe oko, a jego policzkiem poruszał nieznaczny grymas. – Coś ty taki przesądny ?
– Może przesądny… odparł Leszek – może jestem i włóczykij, ale swoją godność mam. Obok żadnego Kaina nie usiądę! To nie okrągły stół…
– To przesiądź się ze mną, mnie tam wszystko jedno. A zresztą może nikt nie przyjdzie… ?
Kiedy zamieniali miejsca, bufetowa dała znak. Wszyscy podnieśli się i łamali się opłatkiem z sąsiadami. W półmroku rozległ się brzęk chochli uderzającej o kocioł z barszczem. Brzmiał czysto jak sygnaturka na jutrznię.
Marek Baterowicz
Od redakcji:
Zachęcamy do nabycia wydanej przez nasze stowarzyszenie książki Marka Baterowicza - opowieści o"wojnie jaruzelskiej"- ZIARNO WSCHODZI W RANIE
Marek Baterowicz (ur. 1944) jako poeta debiutował na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Studenta” (1971). Debiut książkowy - „Wersety do świtu” (W-wa,1976); tytuł był aluzją do nocy PRL-u. W 1981 r. wydał poza cenzurą zbiór wierszy pt. „Łamiąc gałęzie ciszy”. Od 1985 roku na emigracji, od 1987 w Australii. Autor kilku tytulów prozy(M.in "Ziarno wschodzi w ranie"-1992 i 2017) oraz wielu zbiorów poezji, jak np. „Serce i pięść” (Sydney, 1987), „Z tamtej strony drzewa” (Melbourne, 1992 – wiersze zebrane), „Miejsce w atlasie” (Sydney, 1996), „Cierń i cień” (Sydney,2003), „Na smyczy słońca” (Sydney, 2008). W 2010 r. we Włoszech ukazał się wybór wierszy - „Canti del pianeta”, następnie "Status quo" (Toronto, 2014), zbiór opowiadań – „Jeu de masques” (Nantes,2014),"Nad wielką wodą" (Sydney,2015) oraz e-book jego powieści marynistycznej, osadzonej w XVI wieku „Aux vents conjurés”. |