Co się stanie, jeżeli zainwestujemy w suflowany nam przez Unię Europejską model transformacji energetycznej? Energia będzie droga i limitowana. Dlaczego? Z powodu olbrzymich kosztów inwestycji, jakie musimy ponieść – ktoś to musi sfinansować i oczywiście będzie to odbiorca końcowy.
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego miałoby nam zabraknąć energii, skoro będziemy mieli w systemie elektroenergetycznym tyle jej odnawialnych źródeł? Odpowiedź jest prosta. Zbyt duża ich liczba – z uwagi na zależność od warunków pogodowych – zagraża bezpieczeństwu działania systemu elektroenergetycznego, który potrzebuje stabilnego fundamentu do funkcjonowania. Dziś jest nim węgiel. Być może w przyszłości rolę tę będzie w stanie przejąć biogaz, atom, a może geotermia? Póki co jednak tych źródeł nie ma. Za to nieproporcjonalnie gwałtownie przybywa wiatraków i paneli.
Jesteśmy bowiem w trakcie procesu, w którym dokonuje się olbrzymich inwestycji w zielone i kapryśne moce wytwórcze. Z danych opublikowanych przez Urząd Regulacji Energetyki (URE), a dotyczących planów 69 wytwórców, wynika, iż do roku 2036 moc zainstalowana w systemie w zasadzie się nie zmieni – to około 41 GW (przy zapotrzebowaniu zimą na poziomie 26 GW), ale udział elektrowni konwencjonalnych zmaleje o niemal połowę (do około 11 GW).
Ich miejsce zajmą zielone technologie (gaz – 9,8 GW, morskie farmy wiatrowe – 5,2 GW, fotowoltaika – 5,7 GW). Tyle tylko, iż wówczas z 21 GW nowo zainstalowanej mocy tej dyspozycyjnej będzie zaledwie 12,6 GW.
Efekt wydaje się być oczywisty i URE już sugeruje, iż taka sytuacja będzie wymagała sięgnięcia po usługi elastyczności i zarządzania popytem, ale również utrzymania istniejących mechanizmów mocowych. Innymi słowy, czekają nas przymusowe wyłączenia, stopnie zasilania… A w razie czego i tak będziemy się ratować… węglem!
Ubóstwo nie tylko energetyczne
Patrząc na te plany, wydaje się, iż zieloni komuniści mają problem ze zrozumieniem podstawowych zasad nie tylko ekonomii, ale i fizyki. Fundamentalnym błędem jest mylenie mocy z energią! Zapominanie, iż zainstalowana moc musi jeszcze działać w czasie! Buduje się więc kolejne zielone moce bez opamiętania. Gdzie jest granica? Jeśliby zwiększyć w Polsce udział OZE do rzędu 70 procent, to aby zaspokoić nasze obecne potrzeby na energię elektryczną, należałoby mieć w systemie dziesięciokrotnie więcej zainstalowanej mocy niż obecne 40 GW. A to oznacza straty na poziomie 80 procent – co jest ekonomicznie nie do uzasadnienia.
Profesor Władysław Mielczarski, ekspert do spraw energetyki Politechniki Łódzkiej, analizując te dane doszedł do niepokojącego wniosku, iż takie bezrefleksyjne rozbudowywanie OZE doprowadzi nas do… ubóstwa energetycznego. W takiej rzeczywistości wyłączenia drogiego prądu staną się normą, a to – rzecz oczywista – jeszcze bardziej napędzi inflację. Słowem, robimy wiele, by zrealizować plan samobójstwa energetycznego.
Jak w nowej sytuacji energetycznej zmieni się nasze życie? Nikt się nie kwapi odpowiedzieć na pytanie, jak mają być ładowane elektryczne samochody, na które mamy zamienić nasze spalinówki? A może zwyczajnie tych samochodów ma być mniej i problem sam się „rozwiąże”? Tylko kto wówczas będzie miał prawo do ich posiadania? No, ale przecież po co komu auto w piętnastominutowym getcie? Wszak zawsze można „coś” wynająć na minuty, a jakby co, to wystarczy komunikacja zbiorowa.
A tak adekwatnie, to po cóż nam ta własność, po co ta mobilność? – już słyszymy podszepty.
A po co nam wolność? – wypadałoby uczciwie dodać.
Wyjście awaryjne
Skoro każdy z zarysowanych scenariuszy kończy się dla nas taką samą tragedią, to czy istnieje wyjście z tego impasu? Odpowiedź jest niby prosta: trzeba się „wymigać” z systemu handlu powietrzem (emisjami dwutlenku węgla, a przecież niebawem kosztownym problemem stanie się też emisja metanu z kopalń). Tylko komu wystarczy na to odwagi…?
Premier Pinokio w połowie marca 2023 roku oznajmił, iż gdybyśmy chcieli tak po prostu zrezygnować z polityki klimatycznej UE, byłoby to jednoznaczne z wyjściem z Unii Europejskiej. Po czym dodał: Ja nie dam się wepchnąć w narrację polexitu.
Ale… idą wybory, także do europarlamentu. Niezadowolenie w krajach członkowskich z powodu wzrostu cen – także energii – narasta. Kto wie, co w takiej atmosferze UE postanowi? Może wstrzyma się z „ratowaniem klimatu”? Wszak choćby osiągniecie zeroemisyjności Unii to w skali globalnej zaledwie siedem procent emisji dwutlenku węgla…
Póki co jednak ustala się coraz bardziej ambitne cele redukcyjne. A to oznacza blackout – czyli ciemno i zimno.
Marcin Austyn
Tekst pochodzi z magazynu „Polonia Christiana” – numer 92 (maj-czerwiec 2023)