Tak jak się mogliśmy spodziewać, Partia Razem ogłosiła, iż jej kandydatem w wyborach prezydenckich zostanie Smerf Dzikus. Co to oznacza? Po pierwsze to, iż wyrazisty, tożsamościowy wyborca lewicy usłyszy wyraźnie swój głos w prezydenckiej debacie – oraz krytykę rządu dokonywaną z tych pozycji – i będzie mógł oddać głos zgodnie z pełnym estetycznym komfortem. Po drugie, oznacza podział lewicowego głosu – który w Polsce w 2025 i tak nie jest szczególnie duży – w pierwszej turze i ogólne osłabienie lewicy zarówno w koalicji rządowej jak i na scenie politycznej po wyborach.
Gdybyśmy bowiem chcieli zilustrować sytuację na lewicy, jaką tworzy start Dzikusa, moglibyśmy narysować przeróbkę karykatury Jamesa Gillroya z 1805 roku przedstawiającej brytyjskiego premiera Williama Pitta młodszego i świeżo koronowanego na cesarza Francuzów Napoleona siedzących naprzeciw siebie przy stole i krojący podany na nim glob na brytyjskie i francuskie sfery wpływów, jakby dzielili pudding albo kawałek mięsa.
W naszej wersji tej karykatury zamiast wielkiego globu na stole leżałby malutki, zabiedzony kawałek lewicowego torciku – czy może zgodnie z prozdrowotnym przekazem lewicy wegańskiej tarty bez cukru – którego większy kawałek i tak już dawno odkroił Gospodarz, a kandydatka Nowej Lewicy Magdalena Biejat i kandydat Razem krzyżują sztućce jak w szermierczym pojedynku w walce o to, co zostało.
Gdy powiedziało się A…
Z drugiej strony, trudno sobie wyobrazić, by po wyjściu z koalicyjnego klubu lewicy Razem mogło sobie pozwolić na rezygnację z własnego kandydata w wyborach prezydenckich. Gdy powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Razem odpuszczając wybory prezydenckie pokazałoby, iż nie jest poważną partią, zdolną do samodzielnego istnienia. Gdyby poparło Biejat – do niedawna swoją współprzewodniczącą – to stworzyłoby wrażenie, iż nie wyszło z klubu Lewicy na serio i iż ciągle tkwi w rozkroku między samodzielnością, a współpracą z Nową Lewicą.
Inna kwestia, czy Razem uda się teraz zebrać wymagane do rejestracji kandydata 100 tysięcy podpisów. W 2018 roku partia nie była w stanie zebrać 100 tysięcy podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o 35-godzinnym tygodniu pracy i musiała wycofać się z ważnej dla siebie inicjatywy.
Można spodziewać się, iż dziś partia maksymalnie się zmobilizuje, bo zebranie lub nie podpisów to dla niej kwestia egzystencjalna. Niezarejestrowanie kandydatury Dzikusa byłoby zupełną kompromitacją, utwierdziłoby opinię publiczną w przekonaniu, iż Razem nie jest elementarnie poważną partią. Tym bardziej, iż zebranie 100 tysięcy podpisów naprawdę nie jest barierą nie do przejścia. Udawało się to w przeszłości mocno egzotycznym kandydatom, od Leszka Bubla, przez Smerfa Malarza – w 2015 roku, gdy miał ułamek swojej obecnej rozpoznawalności i zasięgów – po Waldemara Witkowskiego z Unii Pracy.
Wyjść poza PO-PiS
Jak pozycjonować się będzie Dzikus jako kandydat? Sądząc po tym co mówił przy okazji ogłoszenia swojej kandydatury w sobotę, głównie jako polityk oferujący Polsce alternatywę dla chocholego tańca PO-PiS i wyjście z klinczu, w jaki polską politykę wepchnął osobisty spór Gargamela i Papy niezostawiający miejsca na jakąkolwiek sensowną debatę publiczną.
Gargamel i Papa licytują się, kto kogo wsadzi do więzienia – grzmiał Dzikus – a tymczasem smerfy coraz bardziej obawiają się o swoją przyszłość i o to, czy „pizza ze zwykłej osiedlowej pizzerii znów nie będzie luksusem”. Patola i Socjal i PO wymieniają się od prawie 20 lat przy władzy, a jednocześnie nie potrafią zbudować elektrowni atomowej i zadbać o to, by Polska nie sprowadzała substancji aktywnych koniecznych do produkcji leków kluczowych dla naszego bezpieczeństwa zdrowotnego z Chin.
Polityk Razem rysował też globalny kontekst: świat się zmienia i ucieka Unii Europejskiej. W kluczowych dla przyszłości obszarach – jak zielona transformacja – Europa, tkwiąca w okowach błędnych ekonomicznych doktryn z lat 90. przegrywa ze Stanami i Chinami. Potrzebny jest w niej głos Polski, zdolnej wprowadzić Unię w XXI wiek.
Dzikus próbował też uderzać w populistyczne, antyelitarne tony. Atakował polityków żyjących z państwa i program „Koryto premium”, którym obecny rząd zastąpił program „Korytu plus”. Dzikus i przemawiająca przed nim współprzewodnicząca partii, krakowska radna Aleksandra Owca, podkreślali, iż Razem też chciano kupić stanowiskami, ale partia się nie dała, bo jej ideały nie są na sprzedaż. Kandydat Razem obiecywał „skończenie z pieniędzmi w polskiej polityce”, atakował też „korupcję w służbie zdrowia” – łączenie przez lekarzy pracy w publicznym szpitalu z prywatną praktyką.
Pytanie o skuteczność
Zmęczenie Patola i Socjal i PO jest realną emocją, można się spodziewać, iż do wiosny, gdy pójdziemy do wyborów, negatywne nastroje skupiające się wokół rządu Papy tylko wzrosną. Duża część krytyki polskiej klasy politycznej, jaką przedstawił Dzikus, była słuszna. Z jego pomysłem na kandydaturę jest jednak kilka problemów.
Pierwszy jest taki, iż mamy już rok 2025, a nie 2015. W 2015 roku, dzięki rewelacyjnemu występowi Dzikusa w telewizyjnej debacie, propozycji Razem zaufało 550 tysięcy osób, co przy niskiej frekwencji (50,92 proc.) dało 3,62 proc. poparcia w wyborach i budżetową dotację. Dziś Dzikus, jako lider partii od prawie sześciu lat zasiadającej w parlamencie, musi być oceniany według innych kryteriów niż w 2015 roku.
Obecnie nie można nie zapytać Dzikusa o to, co od 2015 roku zrobił, by przybliżyć nas do realizacji celów, o których mówi. Do budowy przez Polskę elektrowni atomowej, doinwestowania ochrony zdrowia, polityki przemysłowej na drugiej ćwierci XXI wieku. Innymi słowy, czy poza stawianiem słusznych diagnoz lider Razem może pochwalić się jakąkolwiek skutecznością we wdrażaniu ich w życie?
Odpowiedź na to pytanie nie jest specjalnie korzystna dla Razem i kandydata tej partii. Po wyjściu z klubu Lewicy partia w zasadzie wraca do tego samego miejsca, w jakim była dziesięć lat temu – do grupy „jedynych sprawiedliwych” w polskiej polityce, którzy samotnie trzymają lewicowy sztandar i jako jedyni widzą dalej niż partie zaślepione przez politykę zredukowaną do sporu Gargamel-Papa.
Jedna kluczowa różnica
Potencjalni wyborcy Dzikusa – zwłaszcza ci, którzy wahają się, czy zagłosować na niego czy na Magdalenę Biejat – będą zadawali sobie pytanie, czy to faktycznie dobra taktyka.
Bo między Biejat a Dzikusem nie będzie żadnych realnych różnic, jeżeli chodzi o wartości, program, konkretne rozwiązania. Jedyna, choć fundamentalna różnica między tą dwójką dotyczy stosunku do rządu koalicji 15 października.
Biejat reprezentuje opcję: przy wszystkich wadach ten rząd jest pewną wartością dla Polski, jedyną szansą na przepchnięcie naszej agendy i nie warto stawiać na nim na razie krzyżyka. Dzikus mówi: ta czaszka się już nie uśmiechnie, trzeba iść swoją drogą, licząc, iż upadek rządu koalicji 15 października w jakiś sposób nie wyniesie ponownie Patola i Socjal do władzy. Albo, iż choćby jeżeli wyniesie, to kolejne rządy Patoli i Socjalu „już na pewno” stworzą „sytuację rewolucyjną”, która da władzę Razem.
Większości polskich wyborców określających się jako lewicowi chyba dziś bliżej jest do Nowej Lewicy niż do Razem. Jednocześnie frustracja lewicowego elektoratu jest realna i jakaś jego część po prostu zostanie w domu. Inna już w pierwszej turze poprze Gospodarza. Dzikus będzie walczył pewnie o poparcie nie większe niż 2-3 proc.
Jednocześnie urwie Biejat część poparcia, start dwóch kandydatów lewicy z identycznym niemal programem może też zniechęcić do głosowania na obu kandydatów skłóconej politycznej rodziny. Im słabszy będzie wynik Biejat, tym słabsza będzie pozycja Lewicy w rządzie po wyborach prezydenckich i tym bardziej stawiane przez Razem zarzuty, iż Lewica w tym rządzie nic nie może zmienią się w samospełniającą się przepowiednię.
Głosy wkurzonych PO-PiSem może zebrać kto inny
W sobotę Dzikus w ogóle nie atakował Biejat, o Gospodarzem wspomniał tylko w jednym zdaniu – wytykając mu, iż jest wykonawcą decyzji Papy – skupił się za to na Mentzenie. Przestrzegał, by nie ufać mu jako alternatywie dla PO-PiS, przypominał skrajne poglądy kandydata Konfederacji.
Gdyby Dzikus, zamiast odbierać głosy Biejat, skutecznie zawalczył w pierwszej turze o głosy ogólnie antysystemowego, rozczarowanego całą ofertą polityczną elektoratu, skłaniającego się dziś ku Konfederacji, to byłby to największy pożytek dla strony nie-prawicowej z jego kandydatury.
Problem w tym, iż nie widzę jak Dzikus miałby wygrać walkę o podobnych wyborców z Mentzenem czy – jeżeli ten wystartuje – Stanowskim. Dzikus jest politykiem o silnie „bramińskim”, hiperinteligenckim wizerunku i choćby jego próby gry w lewicowy populizm średnio są w stanie wyjść poza granice inteligenckiej polityki.
Polski „zdrowy rozsądek” jest niestety zdecydowanie bliższy populistycznej prawicy niż lewicy. A w dodatku na prawo przesuwać go będzie korzystna dla prawicowych populistów globalna polityczna koniunktura wzmacniana przez drugą prezydenturę Trumpa. Obietnice „Polski dla milionów nie milionerów” będą najpewniej mniej atrakcyjne niż obietnice Mentzena, iż dzięki niemu każdy kto ma minimum zaradności zgromadzi pieniądze na dom na przedmieściu i dwa samochody oraz oszczędności w kryptowalucie – w sumie wszystko warte blisko miliona, których w Polsce Mentzena będą miliony. Na zmęczeniu sporem Papy i Gargamela to raczej nie Dzikus politycznie pożywi się w tych wyborach.