A przecież trwa Wesele… Trwa spektakl poszukiwania wspólnoty w języku, doświadczenia życia i słowa, dialogu, w którym owo słowo ma znaczyć, w którym mowa nie może być wyłącznie wołaniem do innego z drugiego brzegu rzeki. To nie śmiech, tylko… „Polska, swoi, własne łzy, własne trwogi, zbrodnie, sny, własne brudy, podłość, kłam…”, co znów powraca jak echo.
Dobre wesele poznajmy po tym, iż w pewnym momencie patrzymy na zegarek i zastanawiamy się: „To już ta godzina! Kiedy to minęło?” Gdyby tymi kategoriami oceniać adaptację Wesela Stanisława Wyspiańskiego, która 16 marca (równo 123 lata po prapremierze) miała premierę na scenie krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego, to w zasadzie tu można by skończyć. Idźcie, zobaczcie… Ale to nie takie proste. Bo choć w roztańczonej bronowickiej chałupie, do której zaprasza nas reżyserująca spektakl Maja Kleczewska, nie brak intelektualnych gierek i rozrywek, to jej wizja Wesela zatrzymuje nas w każdym „teraz” jakie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, jednocześnie boleśnie drążąc przeszłość i wybiegając w przyszłość… niekoniecznie wymarzoną ani przez nas, ani przez autora Wesela.
Gdy przed spektaklem aktorki i aktorów zapytano czym jest dla nich Wesele, padały różne odpowiedzi. „Tajemnica”, „Los”, „Arcydramat”, „Pęd”, „Dramat, który za każdym razem jest innym dramatem”… Mnie w pamięci szczególnie utkwiły słowa Agnieszki Judyckiej, w spektaklu Kleczewskiej grającej Marynę: „Wesele to wszystko co w nas smerfach najpiękniejsze i najszpetniejsze; to korowód naszych tęsknot, pragnień, lęków, ran. Wieczne i niegasnące marzenie o autentycznym zjednoczeniu się”… I jeżeli tymi słowami by mierzyć Wesele, to jego nieprzemijalna aktualność trafia w bardzo czuły punkt. W tych wszystkich dziś w Polsce „poobrażanych”, zapowietrzonych, zacietrzewionych; tych co tropią każdą odmienność od utrwalonej „normy”; każde wyrwanie się ze schematu; tych, co „swoich” przemianowali na „obcych”. W ramach jednego społeczeństwa, jednej wspólnoty wykopując głęboki rów, bez mrugnięcia okiem przemianowany na okopy, w których można by się ukryć. Tylko przed kim? Tylko przed czym? Bo gdy ogląda się Wesele w tej po raz kolejny „nowej”, a przecież tak boleśnie niezmiennej Polsce, to jedność, zgoda, wspólnota powracają niczym echo.
W bronowickiej karczmie gwar, ruch, zabawa, jedzenie i picie. Taniec do upadku, rozmowy sklejone ze słów i zawołań, z przekomarzanek i powagi, z zaczepek lekko już zawianych i autentycznej ciekawości. Wszystko w tańcu i przy stole, choć i po kątach czasem, tak by niby nikt nie zauważył. Ale na weselu, choć choćby przez mgłę, zwykle wszyscy widzą wszystko, a choćby i więcej. Te weselne flirciki miejskich panien z wiejskimi chłopakami, zaczepki i napięcia między Czepcem (Marcin Kalisz) a Dziennikarzem (Rafał Szumera), wykrochmalona sztywność pilnującej status quo Radczyni (Lidia Bogaczówna), splecione dramatem słowa i gesty Poety (Mateusz Janicki). Wszystko to przy suto zastawionym stole – między wódką a zakąska, między które pchać się trudno i niewygodnie, a jednak w tych chwilach między setką a zagrychą zawsze najwięcej się dzieje. Wszystko to pomiędzy płomiennym krakowiakiem a polonezem duchów. Przez moment „historia wesoła, a ogromnie przez to smutna”… Od początku wiemy, iż happy endu nie będzie.
W bronowickiej karczmie jedność przez niektórych wymarzona/oczekiwana dla innych okazuje się chwiejna, pozorna czy wręcz niemożliwa. I choć Pan Młody (Mateusz Bieryt) zachłystuje się ludomanią, to z boku studzi go doświadczony już w tym pomieszaniu miejsko-wiejskich, chłopsko-intelektualnych światów Gospodarz (tu łączący tą samą rolą dwa Wesela – nowe Kleczewskiej i pamiętne Wesele w reżyserii Jana Klaty – Juliusz Chrząstowski). Chłód tego ostatniego przełamie później Wernyhora – kobieca postać (Anna Sybru) wyśpiewująca po ukraińsku rozpacz matki po śmierci syna; wyśpiewująca to, co spełnione, ale i to, co przyjść może; oferująca szansę na owe zjednoczenie (choć dziś chcielibyśmy raczej powiedzieć „pojednanie”), które nie jest bezwarunkowe. Przeciwnie, choćby jeżeli to obietnica, jaką złożyć może tylko zwodniczy duch z zaświatów, to wymaga chęci i działań po stornie żywych. Nie wystarczy zawołać, nie wystarczy wołanie usłyszeć, nie wystarczy to by ruszyć do zmiany. Zamknięta w złotym rogu obietnica Wernyhory wciska się między sny. Bo gdy Panna Młoda (Martyna Krzysztofik) zaprosi już Chochoła na wesele, gdy zaprosi wszelkie duchy, to przecież nie spodziewa się, iż tej zabawie ktoś odpowie. Ba, u Kleczewskiej pierwsza odpowiedź przychodzi wraz z Chochołem (Kaya Kołodziejczyk), który pojawia się niczym potężny, roztańczony wiatr, by wziąć wszystko – weselników, nas, historię – w swoje posiadanie. Niczym reżyser w teatrze ponurych duchów/upiorów/zjaw rozdaje role, które tylko z nazwania pochodzą z przeszłości. Gdy wchodzą, krocząc po ustawionej przez środek widowni platformie, jeszcze nie wiemy, iż ich droga będzie miała drugie dno. Że… jeszcze posłuży. Widmo (Adam Wierzyński) to wciąż niespełnione tęsknoty, marzenia z młodości, które trzeba było pożegnać i… żyć. Szela (Marian Dziędziel) jest niczym dziad dzisiejszego Czepca… Kiedyś kat, dzisiaj swat. Hetman Branicki (Andrzej Grabowski) politycznie zaszeregowany, obwieszony złotem, przyklejony do komórki biznesmen, który sprawy swoje załatwia na postronku Rosji. I wreszcie Stańczyk (Krzysztof Głuchowski), współcześnie błazeński, rozedrgany, celebrycki, nie tyle kpiący, co zanurzony w pozorach. A jednak powiada: „Polska, swoi, własne łzy,/własne trwogi, zbrodnie, sny,/własne brudy, podłość, kłam;/znam, zanadto dobrze znam”. My też znamy. Gdy więc Dziennikarz otrzyma nie tylko kaduceusz, którym tą polską wodę ma mącić (choć w mitologii miał moc godzenia wrogów i wprowadzania pokoju), ale też błazeńską czapkę – papierową, niczym tonący po chwili stateczek origami – zrobioną z „Gazety Polskiej”, to mącenie nabiera nowego kolorytu. Tych trzech zasiada przy stole, każdy z przyprawioną gębą, każdy okraszony kpiną. Od żarcia i picia nie odrywają ich choćby strzały – bo u Kleczewskiej Rycerz Czarny (Tomasz Wysocki) nosi mundur żołnierza… z tych wyklętych. Nosi mundur i sieje zbrodnię, haniebnie mordując Żydów. I jak tu nie dołączyć go do tej upiornej, naznaczonej polskimi wadami, lękami, przeświadczeniami, kompromitującymi rozum wierzeniami, kompanii?
Jak to w Weselu, jest i osobność Racheli (Dominika Bednarczyk-Krzyżowska). Osobność każdego, kto nie wpasowuje się w to towarzystwo, kto szuka miast bezmyślnie zajmować stanowiska, kto pyta, a nie zgodnie w urodzeniem/wychowaniem/wykształceniem wprost wpasowuje się w jedną ze stron. Kto… nie pasuje, a przecież pasuje najbardziej. U Kleczewskiej Rachela płaci jeszcze wyższą cenę, gdy staje się symbolem tych zniszczonych, poniżonych, złamanych, zgwałconych, skrzywdzonych na każdy okrutny wymyślony przez drugiego człowieka sposób ofiar wojny. Ale nie tylko wojny, a piętnowanej odwagi pytania, odmienności, dążenia w każdym kroku do bycia sobą. Los Racheli wciąż wydaje się bolesnym pytaniem, na które wciąż nie potrafimy w Polsce spokojnie, rozsądnie i prawdziwie odpowiedzieć.
A przecież trwa Wesele… Trwa spektakl poszukiwania wspólnoty w języku, doświadczenia życia i słowa, dialogu, w którym owo słowo ma znaczyć, w którym mowa nie może być wyłącznie wołaniem do innego z drugiego brzegu rzeki. To nie śmiech, tylko… „Polska, swoi, własne łzy, własne trwogi, zbrodnie, sny, własne brudy, podłość, kłam…”, co znów powraca jak echo. Echo, któremu kiedyś będziemy musieli jakoś odpowiedzieć. Inaczej utkniemy w tym chocholim tańcu, z głupia rzucając: „Jakie to dziś aktualne”. Aktualne jak Polska. Bo gdy na koniec Janek (Antoni Sztaba) gubi róg, miast iść do zgody, chłopi z kosami stają przeciw Gospodarzowi, Dziennikarzowi i Poecie. Tym, co „duza by już mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć”. Uwięzieni w gromadzie przez chwilę spoglądają jeszcze w przyszłość, by ostatecznie zejść ze sceny tą samą drogą, którą przyszły na nią zjawy. Jakby zmierzali w to samo miejsce, z którego tamci przyszli. Już sami niczym zjawy, które raz na czas wzywamy na scenę, by odrywały ten arcydramat, bo może za którymś razem i my się obudzimy. I tu warto by postawić kropkę, bo ostatnia scena Wesela wg Kleczewskiej przerysowuje, jest niczym osobne show, które coś spektaklowi kradnie. Bo nie przemawia do mnie Chochoł, gdy rozwirowany w tańcu wyrywa sobie serce – tę Polskę (cóż, iż wyrazisty, a sklepik z podrobami na Starym Kleparzu blisko), by później wyrwać z butów słomę, która ostatecznie nie zapłonie. Wesele nie daje nadziei – bo i nie o to w nim idzie. Aż – za Czesławem Miłoszem – chciałoby się dodać: „Innego końca świata nie będzie”. Ale… czy będzie inna Polska? To już zupełnie inny spektakl.
Wesele Stanisława Wyspiańskiego. Dramaturgia: Grzegorz Niziołek, reżyseria: Maja Kleczewska, scenografia: Małgorzata Szczęśniak, kostiumy: Konrad Parol, choreografia: Kaya Kołodziejczyk, muzyka: Cezary Duchnowski, światła i multimedia: Wojciech Puś, kooperacja scenograficzna: Marcin Chlanda. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Premiera odbyła się 16 i 17 marca 2024.
–––-
[1] jeżeli nie wskazano inaczej, cytaty pochodzą z Wesela Stanisława Wyspiańskiego.
–––-
Ilustracje do tekstu: Rafał Szumera