Tak więc my, chrystuso-, lub jak wolicie jezuso-sceptyczni, jakoś znów przetrwaliśmy ten nieco przedłużony weekend, czekając z nadzieją na ten następny, widoczny już wyraźnie na horyzoncie, nie skażony na szczęście żadnym wydumanym i domniemanym zmartwychwstaniem, choć naznaczony częściowo wrogim dla niektórych pojęciem konstytucja. Konstytucję jednak na razie zostawmy, bowiem przez ostatnie godziny, wielu prawdopodobnie zaprzątało sobie głowę próbą rozwiązania nierozwiązanej dotąd zagadki tego zmartwychwstania (uwaga nie dotyczy papy Franco). To znaczy gość jakoby zmartwychwstał i natychmiast zniknął, co jest dość tajemnicze. O co chodzi, gdzie się podział, gdzie (i po czym) odleciał? Oczywiście dla podtrzymania dyskusji przyjmujemy tu, iż ten Jezus, sprawca owego zamieszania, w ogóle istniał, co jest oczywiście mniej więcej tak samo pewne, jak to, iż w tym akurat dniu co to wiadomo, świeciło słońce, a po południu spadł deszcz momentami przechodzący w grad.
No więc tak… przyjmijmy (także dla podtrzymania dyskusji i wymiany poglądów), iż Chrystus zmartwychwstał, jednak natychmiast gdzieś się ulotnił i nikt nigdy go już potem nie widział. Czy to nie dziwne? Rozumiem, iż biorąc pod uwagę jego na poły kryminalną przeszłość, tę dosłownie sprzed paru dni, chłopina musiał dać dyla, musiał się ukrywać, bo wiadomo, iż Żydzi zawsze mieli długie ręce i nigdy nie przebaczali, więc ówczesny ich Mossad czy jak tam to się nazywało, prawdopodobnie węszył i Jezusa szukał i być może choćby znalazł, skoro ślad i słuch po nim zaginął.
A z tym zmartwychwstaniem to było tak, iż on wcale nie umarł na tym krzyżu, został po paru godzinach zdjęty, jakoby już nie żyw, jednak żyw, a udało się to, bo rodzina na czas, z niewielką pomocą przyjaciół przekupiła strażników, a przecież wiadomo jacy byli i jacy są Włosi, wówczas dla niepoznaki zwani Rzymianami. Brali i przez cały czas biorą łapówki na całego, uważając to za coś normalnego.
Więc rodzina wykupiła tego Jezusa, dała ile trzeba, komu trzeba, a potem dla niepoznaki zamknęła wykupionego w owej grocie po to, żeby trochę facet odpoczął, nabrał sił, i żeby ta cała wrzawa wokół niego nieco ucichła. Następnie pod osłoną nocy wszyscy dali nogę, to znaczy Jezus, prawdopodobnie panna Magdalena a niewykluczone, iż i sama pani Maryja, źródła co do składu wycieczki nie są zgodne. Bojąc się polujących na nich agentów, przez kolejne lata przemieszczali się z miejsca na miejsce, nigdzie na dłużej się nie zatrzymując.
Odwiedzili między innymi Turcję, Persję, oraz oczywiście Europę, w tym Francję (czy jak tam to się wtedy nazywało), niewykluczone, iż i Anglię (jest legenda o starożytnym dębie zwanym „Świętym Drzewem”, który jakoby osobiście Jezus zasadził), aż wreszcie po wielu perypetiach trafili do Indii.
Tamże, prawdopodobne w Kaszmirze, Jezus popadł w silny nałóg narkotykowy, w międzyczasie zmarła też Maria (lub Magdalena), on zaś sfiksował jeszcze bardziej. Przez miejscowych był nazywany Yuz Asaf i przez kolejne lata indoktrynował miejscowych, zarażał ich swoimi urojeniami, dorabiając się choćby miana proroka. Zmarł jako mocno już leciwy człowiek, i pochowano go ponoć w tym samym grobie co matkę (lub kochankę), acz do dziś nie wiadomo gdzie. Ta wersja najprawdopodobniejsza, oczywiście z przyczyn komercyjnych głównie, ignorowana a choćby zwalczana przez kościół.
No i tak to wygląda, a od ponad dwóch tysięcy lat jesteście karmieni pierdołami i legendami, rzec można robieni, drodzy katole jesteście w jajo, jako łatwowierne i bezmyślne barany, stąd może też to jajko i ten baranek jest symbolem świętowania, acz ni kuta nie mogę pojąć skąd tu się wziął ten nieszczęsny zając, wplatany w całą tą pokrętną historyjkę.