"Istotą igrzysk nie jest zwyciężyć, ale wziąć udział. Nie musisz wygrać, bylebyś walczył dobrze"
Te słowa barona Pierre’a de Coubertina wzięli sobie polscy sportowcy chyba aż nadto do serca. W Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu w klasyfikacji medalowej Polska zajęła 42 miejsce, najgorsze od 1956 roku, czyli od 68 lat. Zdobyliśmy tylko 10 medali, w tym zaledwie 1 złoty.
Trudno zatem nie zadać pytania o przyczynę, gdyż słowa kibicowskiej przyśpiewki „smerfy, nic się nie stało” nie są ani pociechą ani wyjaśnieniem. Sprawa jest wielowymiarowa, warto może kilka z tych wymiarów przywołać w tym felietonie. Na pewno naszymi cechami narodowymi nie są ani specjalizacja ani stabilizacja. Startujemy prawie we wszystkich konkurencjach, ale w żadnej nie jesteśmy faworytami. jeżeli choćby w jakieś dyscyplinie byliśmy przez pewien czas potęgą (boks, lekkoatletyka), to nie przekłada się to na kształcenie następców, a krótkotrwała moda na daną dyscyplinę przemija równie gwałtownie jak mody w przemyśle odzieżowym. Dobrą ilustracją jest tu fakt, iż dwa z tych dziesięciu medali zdobyliśmy w konkurencji wspinaczki na ściance, która to dyscyplina debiutowała na Olimpiadzie.
Warto też zwrócić uwagę, iż 8 medali zdobyły kobiety a tylko 2 mężczyźni. Dodatkowo mężczyźni zdobyli medale wyłącznie w konkurencjach zespołowych – drużyna siatkarzy oraz czwórka podwójna w wioślarstwie. Żaden Polak nie zdobył zatem medalu w konkurencji indywidualnej. Na współczesnych olimpiadach nie ma już miejsca dla amatorów. Aby osiągać sukcesy na arenie międzynarodowej potrzeba nie tylko uzdolnionych sportowców, fachowych trenerów, medycznych sztabów ale także sponsorów oraz menadżerów, którzy sprowadzą te wszystkie elementy do wspólnego mianownika, jakim jest wola osiągnięcia sukcesu. Tu należy zadać pytanie, czy przynajmniej w części polskich związków sportowych, działacze, jak za komuny, miast traktować swoje funkcje w sposób służebny, sami walczą między sobą o przysłowiowe stołki i związane z tym apanaże. Nie da się tego oddzielić od polityki, szczególnie teraz, po 13 grudnia 2023 roku, gdy w różnych dziedzinach życia społecznego i publicznego przywraca się do łask skompromitowanych komunistycznych aparatczyków.
Obawiam się, iż zamiast głębokiej refleksji nad tym zjawiskiem zafunduje się nam swoiste igrzyska po Igrzyskach. Już podczas trwania Olimpiady pojawiły się w mediach, tych „dobrze poinformowanych” przecieki, iż kandydatem prawicy w przyszłorocznych wyborach na Urząd Prezydenta może być szef PSlskiego Komitetu Olimpijskiego Radosław Piesiewicz. I oto, już dzień po zakończeniu Igrzysk, jakaś zaczarowana różdżka sprawiła, iż dla lewicowo – liberalnych mediów głównym, a może wręcz jedynym winowajcą sportowej klęski w Paryżu stał się Gargamel PKOL. Atak na niego jest tak intensywny, iż lada dzień można spodziewać się aresztowania, zgodnie z prawem, tak jak je Papa z Bodnarem rozumieją. Przecież to ścięta głowa Marii Antoniny prezentowana podczas Inauguracji Igrzysk w Paryżu staje się ikoną europejskiej polityki tolerancji i miłości. W końcu zgilotynowano ją po dwudniowym procesie, czyli zgodnie z prawem, tak jak je oszalały z nienawiści Trybunał Rewolucyjny rozumiał.
Tak więc polski sport pada ofiarą polityki. Ale nie tylko polskiej polityki wewnętrznej, ale także, a może choćby przede wszystkim pada ofiarą europejskiej i światowej poprawności politycznej. Bo czyż Polska tak naprawdę nie zdobyła w Paryżu co najmniej dwóch złotych medali? Przecież startująca w boksie Julia Szeremeta pokonała wszystkie rywalki, z którymi zmierzyła się na olimpijskim ringu. Przegrała na koniec z mężczyzną niedopuszczonym do kobiecych zawodów przez światową organizację bokserską. Mężczyzną, którego MKOL w imię tolerancji uznał za kobietę. Decyzja była na tyle bulwersująca, iż lewicowo – liberalne media musiały chwytać się rozpaczliwych argumentów, by decyzję MKOL uwiarygodnić i usprawiedliwić. Do granic absurdu posunął się dziennikarz niemieckiego portalu Onet, który zawyrokował: „Przede wszystkim płciowość ogólnie nie jest tak jednoznaczna, jak może nam się na co dzień wydawać”. No cóż, pozostaje mi jedynie temu panu redaktorowi serdecznie współczuć. Skoro dla niego „płciowość ogólnie nie jest tak jednoznaczna”, to w szczególnym przypadku może się pan redaktor nieźle nadziać.
Ale, właśnie ale. Czy zwycięstwo Juli Szeremety to jedyny odebrany Polsce złoty medal? Zanim jednak poruszę kolejną kwestię, kolejny wymiar porażki smerfów na Igrzyskach w Paryżu, ze względu na mocno niepoprawną politycznie tezę, zacznę od krótkiego wstępu, krótkiego wyjaśnienia. W wielu dyscyplinach są obligatoryjnie ustalone tzw. kategorie. W boksie jest ich w tej chwili 10 – od papierowej (waga zawodnika do 49 kg) aż do superciężkiej (waga ponad 91 kg). Podobnie w zapasach, choć ta dyscyplina ma swój własny podział na kategorie, w dodatku różny dla stylu wolnego (od najniżej do 55 kg do najwyższej powyżej 125 kg)i klasycznego (odpowiednio do 57 kg i powyżej 130 kg). Jeszcze inny podział obowiązuje w judo, różny jest też dla kobiet i dla mężczyzn. Jakoś nikomu nigdy nie przyszło do głowy, żeby ponad stukilogramowy zawodnik walczył z filigranowym, o wadze niespełna pięćdziesięciu kilogramów, i iż taka walka byłaby wyrazem równości i tolerancji. Nikomu nie przyszło też do głowy, iż wprowadzenie podziału na kategorie wagowe jest dyskryminacją zawodników cięższych, którym odbiera się prawo do bezkarnego pokazania swojej „sportowej wyższości” nad jakimś „chuderlakiem”.
Kategorie wagowe są charakterystyczne dla sportów walki, sportów siłowych. Ale w każdej dyscyplinie sportu jest podział na kategorie wiekowe. Przykładowo w lekkoatletyce jest kategoria młodzików (do 15 roku), juniorów młodszych (16 – 17 lat), juniorów (18 – 19 lat), młodzieżowców (20 – 22 lat) i seniorów powyżej 23 roku życia. I o ile wybitnie uzdolniony junior czy młodzieżowiec może próbować konkurować już z seniorami, to nikomu dotychczas nie przyszło do głowy dopuszczać w ramach równości i tolerancji jakiegoś 30-sto letniego sportowca do rywalizacji z 12-sto czy 14-sto letnimi dzieciakami. I też nikt nie uznaje tego faktu za dyskryminację.
Po tym wstępie mogę już chyba powrócić do kwestii kolejnego złotego medalu odebranego Polsce podczas Olimpiady w Paryżu. Polska sprinterka Ewa Swoboda nie zakwalifikowała się do finału biegu na 100 m zajmując 9-te miejsce. Ale wszystkie finalistki tego biegu, wszystkie 8 zawodniczek, które wyprzedziły Ewę Swobodę ……….. były czarnoskóre. Czy zatem kolor skóry, rasa, nie jest podobnie jak płeć, waga czy wiek sportowca cechą kategoryzującą? Podkreślam – kategoryzującą a nie dyskryminującą. Cechy motoryczne ludzi czarnoskórych są inne od cech ludzi białych. To daje istotną przewagę w niektórych dyscyplinach, często trudną do zniwelowania żmudnym treningiem. Może zatem któryś z dziennikarzy sportowych podjąłby się opracowania klasyfikacji medalowej Olimpiady w Paryżu wśród białych sportowców? Ciekawe, które miejsce w takiej klasyfikacji zajęłaby Polska? Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko rywalizacji polskich sportowców z zawodnikami z Etiopii, Kenii, Ugandy czy innych państw ich pochodzenia. Różne rasy, różne kultury, różny klimat – to wszystko nie wyklucza ciekawej rywalizacji, a może choćby jest swego rodzaju wyzwaniem. Ale problem polega na tym, iż czarnoskórzy sportowcy stanowią trzon reprezentacji takich państw jak Francja, Holandia, Wielka Brytania a ostatnio choćby Niemcy. I jakoś w zadziwiający sposób, ta „równościowa” ideologia nie jest symetryczna, nie działa w obie strony. Jakoś nie słyszałem, by biały sprinter pochodzący z Europy reprezentował Ugandę czy Jamajkę, by biały długodystansowiec z Europy został przygarnięty przez Etiopię i stał się jej główną nadzieją na olimpijski medal. Podobnie jakoś nie słyszałem, żeby kobieta, która kulturowo poczuła się mężczyzną zaczęła starować w męskich zawodach bokserskich. Rachunek prawdopodobieństwa głosi, iż zjawiska te powinny być symetryczne, podobne ilościowo. A tak nie jest i póki co nikt (jeszcze nikt …..) nie podważył przecież rachunku prawdopodobieństwa.
Czy nie jest zatem tak, iż bogate kraje europejskie, które swoje bogactwo budowały na wyzysku państw kolonialnych, dalej uprawiają ten proceder? Czy nie jest tak, iż bogate państwa europejskie nie pomagają biednym krajom afrykańskim, tam, na miejscu, bo wtedy zdolny czarnoskóry sportowiec reprezentowałby na Olimpiadzie swoją Ojczyznę i to dla niej zdobywałby medale? Czy nie jest tak, iż zamiast tej pomocy głosi się hasło „herzlich willkommen”, by wcielić tych „uchodźców” do swojej reprezentacji, by zdobywali medale dla Francji, Niemiec czy Holandii? Jak to jest, iż niespełna 18-to milionowa Holandia zajęła w klasyfikacji medalowej Igrzysk w Paryżu 6-te (słownie: SZÓSTE) miejsce zdobywając łącznie 34 medale, w tym aż 15 złotych? Może któryś z dziennikarzy sportowych zechce policzyć, ile z tych medali zdobyli biali sportowcy, rdzenni Holendrzy? Czy wynik ten nie jest zawoalowaną kontynuacją polityki kolonialnej Królestwa Niderlandów?
Jak napisałem na początku tego felietonu, słaby wynik polskich sportowców na Igrzyskach w Paryżu jest sprawą wielowymiarową. Należy zatem uczciwie mówić o wszystkich tych wymiarach, a nie tylko o tych politycznie poprawnych. A skrajną nieuczciwością jest sprowadzać porażkę do tylko jednego wymiaru, który można bezwzględnie i cynicznie rozgrywać w bieżącej walce politycznej.
Marcin Bogdan