Huta dawała chleb, a ołów na nim osiadał. W PRL-u ołowica zbierała żniwo

5 miesięcy temu

Ołów zabija po cichu. Ten metal ciężki jest dla organizmu silną trucizną. W latach 70-tych ubiegłego wieku wywoływana przez niego choroba – ołowica – zasiała wśród Ślązaków szok i strach. Choć sprawa miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego, ikona tamtego miejsca i czasów, lekarka pediatrii, dr Jolanta Wadowska-Król, zaryzykowała wszystko z poczucia misji ratowania życia szopienickich dzieci.

Niezwykła walka lekarki z realiami PRL-u, stawianie czoła władzy i poświęcenie kariery dla wyleczenia, a wręcz uchronienia przed śmiercią najmłodszego pokolenia oraz mentalność Ślązaków, będą jednymi z tematów rozmowy pt. „Pracowałem w hucie… Jak wtedy widziano swoją małą ojczyznę, sprawy zdrowia dzieci i kto był autorytetem?”. Debata odbędzie się w najbliższą niedzielę, podczas Śląskiego Festiwalu Nauki w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. Rozmowa z byłymi pracownikami Huty Metali Nieżelaznych „Szopienice” została przez SmogLab objęta patronatem medialnym.

Ołowica czaiła się w powietrzu

– Pracowałem w takich warunkach, iż aż dziwota, iż jeszcze żyję. Proszę sobie wyobrazić czyszczenie worków z odpylni. I tak 2-3 razy w tygodniu. Przez 8 godzin. Filtry się zatykały, ale huta i tak bez nich działała. To była paranoja – wspomina Bernard Skórok, były pracownik Zakładów Cynkowych Szopienice. – W hucie ołowiu pracowałem przez 2 lata. Była tam odpylnia. Nocą huty wyłączały odpylanie, żeby kominy się nie zapychały. A zakład działał całą dobę, choćby bez filtrów.

Przyznaje, iż to była tzw. Katanga. Polegała na intensywnym wykorzystywaniu dostępnych zasobów Śląska. – Industrializacja była jeszcze pruska. I z tych hut oraz kopalń wyciskano, ile tylko się dało. Liczyły się wyniki produkcyjne, a nie zdrowie i życie ludzi.



„Taka jest praca” odpowiedzią na wszystko

Adrian Juraszczyk, pracował w hucie przez pół swojego życia. Zaczynał jako pracownik produkcji. Odchodząc po 34 latach miał już stanowisko dyspozytora zakładu. Opowiedział nam o dramatycznych przypadkach upadku zdrowia ludzkiego na rzecz wciąż rosnącej produkcji.

– U pracowników huty (na elektrolizie), którzy odmawiali zakładania specjalnej maski ochronnej, zdarzały się przypadki perforacji przegrody nosowej. Tę zgniłą przegrodę nosową można było im po prostu wyciągnąć. Zostawał pusty nos. Były takie przypadki. Nie dało się tego cofnąć – relacjonuje pan Adrian.

Mówi, iż wtedy nie było mowy o zastosowaniu w przemyśle dzisiejszych rozwiązań ochronnych. – Technologia była taka, jaka była. Ponieważ Szopienice były wtedy największym producentem cynku w Polsce, a przez pewien czas choćby w Europie, zagrożenie było. Zakład jest po to, żeby produkować. Chodzi o to, iż hutnicy byli do tego przyzwyczajeni. Zawsze padało zdanie „taka jest praca”.

– Gdyby to było zagrożenie, którego efekty widać po kilku dniach, byłoby inaczej. Tutaj choroby wychodziły po latach. Wiele osób nie łączyło tego z pracą w hucie. Jak długo była huta, tak długo to zagrożenie istniało. Wtedy był tzw. plan. Najczęściej narzucony. o ile pani tego planu nie wykonywała, miała pani niższe zarobki. Samonapędzająca się maszynka, ale tego nie wymyślono u nas. To była sprawa ustrojowa – dodaje Juraszczyk.

Ślązacy, jak relacjonował, wyjątkowo szanowali pracę. Niektórzy całymi rodzinami, z dziada pradziada, pracowali w hucie. To była tradycja, wręcz integralna część ich kultury.

– Huta pracowała od 1864 r. Ludzie tak naprawdę wszystko zawdzięczali jej. Industrializację Śląska przeprowadzało hutnictwo. Dlatego byli z nim tak związani. Bo wszystko, co powstało dookoła, familoki, było dzięki hucie. Dlatego bardzo często te zakłady były w samym centrum miast i ich oddziaływanie było właśnie takie.

Huta dawała chleb, a ołów na nim osiadał

Praca w hucie zapewniała byt całym rodzinom. Mieszkanie w jej pobliżu było wygodne, wręcz prestiżowe. Przemysł zapewniał pracownikom oraz całym ich rodzinom życiową bazę: chleb i byt. Za Gierka panowała propaganda sukcesu. O ekologii nie mówiono. Hutę uznawano za dobro narodowe, a jej otoczenie niemal za krainę mlekiem i miodem płynącą. Do czasu.

Wszechobecny wtedy ołów kumulował się w szpiku kostnym. Można było się nim zatruć poprzez dwie podstawowe czynności życiowe: oddychanie oraz jedzenie.

Kiedy zaobserwowano, iż nagle ze szkół zaczęło ubywać dzieci, coraz więcej ludzi dostrzegło, co się dzieje. Dr Wadowska-Król odkryła bowiem, iż jej najmłodsi pacjenci mają charakterystyczne objawy choroby ołowiowej. Postanowiła, w ukryciu przed „górą”, wysyłać je na specjalną kurację. A początek miało to w 1974 r. Wtedy, gdy 6-letni Karol z Szopienic po raz kolejny przyszedł do przychodni.

– Zaczęło się od chłopca z ul. Westerplatte. Wracał do mnie z nawracającą anemią. W końcu odesłano go do prof. Hager-Małeckiej, do Zabrza. Okazało się, iż to ołowica. Prof. Małecka zleciła mi zrobienie badań dzieciom z Szopienic. gwałtownie i po cichu. Nie spodziewała się, iż wykonam je na taką skalę – mówiła lekarka w filmie „Matka Boska Szopienicka”, nakręconym w 2013 r. przez jej wnuczkę, wtedy licealistkę.

Wszystko było owiane wielką tajemnicą. – W PRL-u niełatwo było robić to, co godzi we władzę. Ale pani doktor PS cichu prowadziła badania. Dzieci miały problemy neurologiczne, rozwojowe. Wykazywały pewnego rodzaju trudności, gorzej się uczyły. Zaczęto to łączyć z ołowiem. To były skutki ołowicy. W naszym środowisku wybuchła afera -mówi SmogLabowi pan Adrian.

Po latach wokół huty utworzono strefę ochronną. Budynki wyburzono, a rodziny przesiedlono.

„Znikające” dzieci wysyłano do prewentorium

W pierwszej kolejności do prewentorium wysłano około 140 najmłodszych z objawami ołowicy. Turnus trwał pół roku. Kiedy z niego wracały, wraz z rodzinami zmieniały adres zamieszkania. Dr Wadowska-Król uchroniła je przed tragicznym losem. Ołowica nie zamierzała brać jeńców.

– Ludzie żyli tak lata, nie zdając sobie z tego sprawy. Nie mieli o tym pojęcia. Dr Wadowska-Król odczuwała, iż może mieć kłopoty. To było trudne. Dziś to wszystko się łatwo mówi. W tamtych czasach wszystko było zcentralizowane. I z taką sprawą wyskoczyć to była bardzo trudna sprawa – tłumaczy Juraszczyk.

Nie brakowało oponentów oraz przeciwników teorii o panującej ołowicy. Choć nieoficjalnie mówi się o zwierzętach z powykręcanymi wręcz kończynami, które to miały tracić życie na początku problemów z ołowicą, nie wszyscy wierzyli w mordercze zanieczyszczenie środowiska.

Pan Bernard wspomina: – Byłem wtedy młodym chłopakiem, bezdzietnym kawalerem. Muszę się przyznać, iż ja sam na początku postrzegałem to sceptycznie. Rodzice mieli jednak inne podejście. Chodziło o zdrowie ich dzieci.

Dr Wadowska-Król w trzy miesiące przebadała ich 5 tysięcy. Choć niewątpliwie uratowała im zdrowie, a choćby życie, nie uznawała nazywania jej bohaterką. Tłumaczyła, iż tylko wykonuje swoją pracę.

Kiedy sprawa ołowicy na Śląsku wypłynęła poza region?

– Po latach 90-tych – przyznaje Adrian Juraszczyk. ale do dzisiaj na Śląsku mało kto wie, iż coś takiego było.

Czy dziś stan powietrza jest tam lepszy niż w dobie PRL-u?

Śląsk przeszedł od tamtej pory długą, dość wyboistą drogę.

– Jakość śląskiej przyrody dzisiaj? Jest ona i lepsza i gorsza. Zależy, na co patrzymy i co mierzymy. Działa o wiele mniej kopalni czy zakładów przemysłu ciężkiego. Poza tym mają one lepsze technologie i większe obostrzenia co do usuwania odpadów do środowiska – mówi SmogLabowi Barbara Ewa Wojtaszek, organizatorka społecznościowa katowickiej Fundacji Rzecz Społeczna.

Za to, jak dodaje, Śląsk ma o wiele więcej samochodów. – W ciągu ostatnich 5 lat liczba mieszkańców Katowic zmniejszyła się o 13,5 tys., a liczba samochodów zarejestrowanych w tym mieście wzrosła o 30 tys. Mamy o 40 tys. więcej samochodów niż mieszkańców, włączając dzieci i młodzież. Do tego codziennie do Katowic wjeżdża ok. 120 tys. aut z miast ościennych. W związku z tym dzisiejszy smog to przede wszystkim spaliny samochodowe, ewentualnie niska emisja z “kopciuchów”.

Zdjęcie tytułowe: prof. dr hab. Witold Jacyków

Idź do oryginalnego materiału