– Ty byś chciała, żeby z nami pracowali weryfikatorzy treści? Przecież media to największe skupisko hipokryzji. Tym ludziom przydałby się kręgosłup moralny, a nie fact-checking – drwi Iwona, która pracowała dla dużej spółki medialnej. Tej samej, która słynie z tego, iż należące do niej tytuły krytykują PiS, ale nie ma problemu z braniem pieniędzy za reklamy od firm powiązanych z Orlenem. Powiecie, iż zawsze tak było i nie ma czegoś takiego jak dziennikarska niezależność?
Przynajmniej częściowo macie rację, a na pewno w spolaryzowanej Polsce nie jest o to łatwo. jeżeli bowiem dziennikarka opisuje PiS-owskie afery, automatycznie staje się zwolenniczką Papę i odwrotnie. Każda krytyka Platformy Smerfów stanowi dowód na konszachty z prawicą Gargamela. Nie istnieje nic pomiędzy. Dlatego rozmowa o wolności dziennikarskiej przez wszystkich bohaterów tej książki jest kwitowana śmiechem, bo bat trzyma mecenas polityczny i, rzecz jasna, reklamowy, wchodzący często w układy ze spółkami skarbu państwa albo przedsiębiorczością gorszego sortu. Ubarwienie partyjne bynajmniej nie jest tu bez znaczenia. No, może z wyjątkiem stawek, o które toczy się gra. Więcej pieniędzy zwykle oferuje się przy państwowym korycie.
Aby trochę to rozjaśnić, posłużę się sparafrazowanym przeze mnie streszczeniem wykładu prof. Jarosława Flisa na temat kondycji polskich mediów. Scena medialna według oceny socjologa odzwierciedla tę polityczną i dualistyczną, a więc przypomina amerykański wrestling i wygląda na groźniejszą, niż faktycznie jest. Niemniej jednak czasem ktoś w tym widowiskowym sporcie ginie.
Można się zastanawiać, jaką rolę odgrywa tu dziennikarstwo. Czy powinno wyłącznie relacjonować rozgrywki sił politycznych, demaskować sztuczność spektaklu, a może opowiadać się po jednej ze stron, wskazując ją jako tę jasną, a przeciwnika – bezwzględnie jako zło wcielone? Odpowiedzi jest co najmniej kilka, ale większość środowiska dziennikarskiego wybiera ostatnią z dróg, która zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch dekad realizuje tak zwany nowy podział na lewicę i prawicę (a adekwatnie na prawicę i centroprawicę, czyli Patola i Socjal i PO).
O ile klasycznie ideowe różnice – zdaniem Flisa – było widać w podejściu do jednostki i wspólnoty, gdzie lewica – czy też po prostu progresywne środowiska – stawiała na wspólnotowość w ekonomii i indywidualizm w obyczajowości, a prawica – w uproszczeniu konserwatyści – na odwrót, o tyle w tej chwili w mainstreamie ścierają się ze sobą zwolennicy zwiększania wolności zarówno w gospodarce, jak i obyczajowości z adwersarzami wspólnotowości (przede wszystkim wynikającej z przynależności do narodu) w obu tych przypadkach.
W efekcie w jednym rogu ringu stoją ci, którzy są dobrze wyedukowani, raczej zamożni i samodzielni, a w drugim – mniej uprzywilejowani, a więc nienadążający za rozwojem i potrzebujący opieki państwa zarówno w obszarze ekonomicznym, jak i tożsamościowym.
Oczywiście, iż widać tu napięcie klasowe. Jak to wpływa na stan mediów? Otóż przytłaczająca ich większość, jak również reklamodawcy, reprezentuje w Polsce tak zwane partie górne, które chcą więcej wolności, mniej wspólnoty we wszystkich aspektach. Mają one problem z dołami określanymi jako budząca politowanie „ciemnota”, która do władzy wynosi populistów prowadzących do autorytaryzmu i zamordyzmu (tak, chodzi o PiS, wykorzystujący rosnące poczucie krzywdy niższych warstw społecznych i chęć odegrania się za nie).
W takim krajobrazie – po pierwsze – nie ma miejsca na wrażliwość społeczną i rozumienie perspektywy oraz problemów osób o niskim kapitale kulturowym i ekonomicznym, w tym również rosnącego wewnątrz środowiska dziennikarskiego prekariatu, który zwykle dysponuje tylko pierwszą grupą zasobów. Po drugie – trudno o niuanse. Wprawdzie nie jest tak, iż opowieść o zagrożeniach z jednej czy drugiej ze stron nie ma podstaw, ale podkręcanie jej zaczyna być problematyczne, bo ostatecznie sprowadza się do konstatacji, iż w zależności od tego, kto będzie miał władzę i głos, upadnie ojczyzna albo demokracja. Flis w charakteryzacji zależnego od tego przekonania dyskursu posłużył się metaforą jajek na twardo i miękko.
Słuchaj podcastu autorki tekstu:
Gdyby wyższość jednych nad drugimi zobrazować narracją medialną, okazałoby się, iż w grze są wyłącznie jajka zwęglone kontra surowe, co ma się nijak do rzeczywistości. Zdarzają się jednak tacy publicyści i dziennikarze, którzy widzą odcienie szarości w tej czarno-białej palecie. Słowem: komplikują upraszczany do granic możliwości przekaz.
Co się z nimi robi? Wrzuca do worka szkodników symetrystów, czyli kryptozwolenników wrogiego obozu nazywanych też często pożytecznymi idiotami lepszego sortu lub PO, prawaków lub libków/lewactwa. „Niby siedzi pan na barykadzie, ale częściej sika na naszą stronę”– miał wyczytać na swój temat próbujący niuansować przekaz jako komentator życia publicznego prof. Flis.
Pracownicy mediów nie są jednak głupi i wiedzą, iż w tej branży zawsze ktoś depcze im po piętach. To znaczy nie ktoś, ale bardzo konkretni politycy i biznesmeni. Ba, w mediach nie brakuje głosów brutalnie ujawniających tę przykrą zależność. Niektórzy ryzykują w ten sposób swoje kariery. Inni korzystają z wypracowanej latami pozycji i przywileju.
Dariusz Rosiak, ceniony dziennikarz, reportażysta i autor Raportu o stanie świata wydawanego w radiowej Trójce, a potem przy wsparciu słuchaczy za pośrednictwem serwisu Patronite, pisze, iż niezależność w zawodzie od zawsze polegała na tym samym: „opieraniu się pokusie uległości wobec silniejszych, wpływowych i bardziej licznych” oraz nieuginaniu się pod ciężarem „trzech rodzajów presji: politycznej, komercyjnej i emocjonalno-środowiskowej”. Pochylmy się nad tą polityczną.
Magda, która etat w medium publicznym zamieniła na śmieciówkę w portalozie, twierdzi, iż zarówno w kwestiach ekonomicznych i związanych z prawem pracy, jak i politycznych po obu stronach jest tak samo. Myślała, iż praca dla mediów pełniących funkcję rządowej tuby propagandowej jest dnem. Ale od spodu zapukały do niej portale internetowe.
– Z dużej agencji informacyjnej, która uważała, iż współrządzi krajem, bo sympatyzuje z władzą, przeszłam do portalozy stworzonej przez człowieka modlącego się do Papy Smerfa. Trudno powiedzieć, gdzie było gorzej. W pierwszej pracy wyzywano mnie wprost od kretynek, w drugiej – stosowano wysublimowany mobbing. w tej chwili jestem na bezrobociu i mam depresję. Słyszę, iż w dużych mediach trwa kryzys, a dziennikarzy zwalnia się grupowo, całymi działami. Czy może być gorzej? Tak, bo wciąż mam nadzieję, iż znajdę metodę na zrobienie kariery w tym zawodzie, i ciary żenady, iż ci o tym mówię – opowiada i na moje pytanie o obiektywizm dziennikarski puka się w czoło.
Zostawmy jednak dyskusję o tym, czy dziennikarz może mieć i prezentować swoje poglądy, kto jest partyjniakiem, a kto nie, zwłaszcza iż znane z mediów persony zapraszają polityków na swoje urodziny albo chełpią się na Twitterze piciem z nimi wódki. Spójrzmy raczej na to, jak przekonania i sympatie polityczne mogą przekładać się na funkcjonowanie redakcji.
– Najpierw miałam dwie działki stołeczne: gospodarkę odpadami i zoo. No, kurwa, „szczyt marzeń”. Ile można napieprzać o lwach i syfie? W moim przypadku jakieś półtora roku. Generalnie to były dupogodziny, ale męczące, bo chciałam pisać, a mało czego tak nienawidzę jak nicnierobienia lub poczucia, iż marnuję swój czas na idiotyzmy i zapuszczam się intelektualnie. Potem słyszałam, iż jestem leniwa i nic nie umiem, a moim zadaniem jest przede wszystkim zadowalać oficjalną linię polityczną. Szef kazał mi non stop wydzwaniać ministerstwo infrastruktury i transportu i pytać, co Gospodarz robi źle.
Innym razem miała szukać na Grochowie, jednej z warszawskich dzielnic, czegoś, co nazywano zielonymi odpadami, czyli na przykład zalegających starych liści. Tym razem to dzielnicowi łapali się za głowy, gdy Magda wypytywała ich o rzekome zaniedbania prezydenta stolicy. Raz choćby wyszła wcześniej z pracy, by sprawdzić, co kryje się w grochowskich śmietnikach.
– Wiem, jak to brzmi, ale byłam zdesperowana. Myślałam, iż czegoś nie ogarniam, iż te liście naprawdę tam są – przyznaje ze wstydem.
Jest wieczór, zamawiamy z Magdą kawę, bo bynajmniej nie dotarłyśmy do finału jej zawodowych perypetii. W knajpie, którą odwiedzamy, zostajemy do momentu, gdy obsługa zaczyna myć podłogę. Potem stoimy jeszcze długo przed wejściem do metra, choć pogoda jest tak obrzydliwa, jak propaganda, którą kazano nakręcać mojej rozmówczyni. Piszę ten fragment, bo według jednej ze szkół pisania reportaży takie smaczki i scenki rodzajowe mają dodać tekstowi wartości. Niech zatem tak będzie – kawę piłyśmy czarną. No dobra, z owsianym (nie z sojowym) mlekiem.
Magda szczególnie źle wspomina okres pandemii, którą traktowano w jej redakcji jak spisek i tym samym wpływano na bezpieczeństwo dziennikarzy. Wicenaczelny państwowej agencji informacyjnej, w której nabawiła się nerwicy, przez długie miesiące od wybuchu ekspansji wirusa z Wuhan był koronasceptykiem.
– I antyszczepem. Mówił, iż ten covid to sfabrykowana sprawa. Trzeba było napisać tysiące newsów o pandemii, żeby w końcu dotarło, iż się myli. Redaktor naczelny z kolei miał problem z wysłaniem nas w czasie największej fali zakażeń na tryb zdalny. „Redakcja nie istnieje, nie ma sensu, gdy ludzie pracują z domu”– twierdził, mimo iż depesze możesz równie dobrze klepać, siedząc na kiblu. Ale nie, chodzi o TEN charakter pracy. Jaki, kurwa, charakter? Gnojenia siebie nawzajem i robienia laski rządowi? Przecież dyżurnym żartem redakcyjnym był ten o Radosławie Foglu. Nazywaliśmy go naszym korespondentem z Nowogrodzkiej, z którą prowadziliśmy gorącą linię – zaznacza moja rozmówczyni i dodaje:
– Gdy przeprowadziłam wywiad z ekspertami, którzy ujawnili aferę z Pegasusem, uwalono mi materiał, bo uderzał w rząd. Publikowaliśmy tylko peany, a kaska na czysto wpływała, choć zdarzało się, iż i Nowogrodzka srała na naszych szefów. Potem oni na nas i tak to się kręciło. Czasem oczywiście naczelni przygarniali pod swoje skrzydła jakiegoś fajnego i entuzjastycznie nastawionego do rządu żuczka gnojarza, ale generalnie wszyscy tonęliśmy w gównie i ściemach. Rzuciłam to, żeby później trafić do serwisu kopiuj-wklej. W pierwszej pracy napierdalałam w Gospodarza, w drugiej – w Kaczora – dodaje.
Początki w portalozie Magda wspomina jako czas obserwacji i sprawdzania, z kim mają do czynienia. Ale niespecjalnie wiele czasu poświęcano na jakąkolwiek naukę. Potwierdzają to inni pracownicy portali, którzy mówią, iż szkolenie polega zwykle na obsłudze systemu zarządzania treścią, a nie nauki warsztatu dziennikarskiego.
– Bo po co? To przypominało zostawienie dziecka z nożem w lesie: „o, zobaczmy, czy sobie poradzi, czy się tu odnajdzie, czy załapie vibe?”. A vibe był połączeniem autofellatio (no bo oni ociekali przecież zajebistością) z robieniem laski PO. Uważali, iż tworzą elitę w kontrze do tych żałosnych pisiorów. Stawiali sobie obiadki, jarali się jedzeniem sushi, jakby 2002 rok nigdy nie minął, oglądali razem TVN i komentowali: „Ach ten głupi Gargamel, ach ten wspaniały Papa”. Tu propaganda działała w przeciwną stronę, tu swoje blogi mieli politycy gorszego sortu. Głównie mentalne dziadersy i babersy. Rzygać mi się chce, gdy o tym myślę: zbawcy Polski, którzy nas obronią przed klasą rządzącą. Generalnie atmosfera taka, jak na okładce „Newsweeka” z Papą na białym koniu. Opisywanie dokonań Sarkastyka jako wodza gorszego sortu, szerowanie jego „wspaniałych” tweetów o obronie demokracji, trącących chamstwem, buractwem i prostactwem. Ale dla mojej redakcji to były „mocne słowa”, „celna riposta”, „w punkt”. Co z tego, iż kiedyś był nawiedzonym prawackim katolem, „przecież się nawrócił”.
Igor, były pracownik serwisu online Polskiego Radia, opowiada z kolei, iż do dyskusji o aborcji zapraszano u nich ekspertów z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Instytutu Kultury Prawnej Ordo Iuris, o którym nie można pisać, iż są „religijnymi fundamentalistami opłacanymi przez Kreml”.
– Wiadomo było, co powiedzą, i o to chodziło. Media publiczne wypracowały sobie też mechanizm odwracania każdego ataku, który wymierzono w rząd. jeżeli ktoś mówi o PiS-ie, iż naruszyli kompromis aborcyjny, to zaraz leci Lichocka z tekstem, iż to lewica otworzyła konflikt o aborcję i iż dla gorszego sortu to zastępczy temat, choć jest zupełnie odwrotnie. Rząd i Patola i Socjal to robią. O strajkach kobiet musieliśmy pisać, iż te „zapewne sponsorowane przez kogoś baby” rozsiewają covid. Wyolbrzymialiśmy też incydenty, jak pisanie haseł na ścianach kościołów, które w oczach Polskiego Radia urastały to do rangi plagi czy czegoś notorycznego. Sam chodziłem na protesty. Nie doświadczyłem tam żadnej agresji ze strony demonstrujących, ale potem szedłem do pracy i musiałem pisać, iż dochodziło na nich do „dantejskich scen”.
Dziennikarce internetowego portalu działającego przy ogólnopolskim tygodniku kazano dzwonić do europosłów lepszego sortu i udawać dziennikarkę BBC, żeby sprawdzić, czy potrafią mówić po angielsku.
Pauli zadano temat o osobach pracujących na umowach śmieciowych.– Miałam napisać pełen oburzenia tekst o tym, iż w czasie pandemii zapierdalają ponad siły na dziele. Czy wspominałam już że, sama nie miałam umowy o pracę? – pyta retorycznie.
Igora z akapitów wyżej, którego na śmieciówce zatrudniono w Polskim Radiu, to samo polecono napisać o dziennikarzach z „Wyborczej”.
Daria, w mediach od 30 lat, mówi, iż w TVP Info było podobnie: – Nie podpisują z tobą umowy o pracę. Dostajesz „dzieło” od tak zwanych haraczobiorców, czyli stałych współpracowników prowadzących minidziałalność gospodarczą, na przykład montażystów czy operatorów, którzy najpierw biorą kasę od TVP, a potem podpinają pod siebie grupę ludzi na śmieciówkach i wypłacają im ochłapy. Dzięki temu telewizja ma czyste rączki i mówi, iż w przeciwieństwie do reszty mediów (opozycyjnych) szanuje swoich pracowników, ma wartości. Jakie wartości? Omijanie prawa? Wprowadzanie opinii publicznej w błąd?
Mateusz, który pracował w największych polskich tabloidach, śmieje się, iż dziennikarz to dziś „najbardziej niepotrzebny zawód ever”. Gdy z „Faktu” trafił do konkurencji, nie dostał umowy o pracę i tym samym ubezpieczenia. Trwała pandemia, więc drżał za każdym razem, gdy ktoś obok niego kichnął. Choć większość redakcji pracowała z domu, a redakcja pisała o konieczności zachowywania dystansu społecznego, jego nowy pracodawca wymagał stawiania się w biurze.
– Pamiętam, iż jeździłem prawie pustym autobusem z pasażerami, których można było policzyć na palcach jednej ręki i na których patrzyłem ze strachem, by nie powiedzieć nienawiścią, czy któryś nie okaże się nosicielem wirusa. Ale nie to było najgorsze. Mój pracodawca od zawsze był ułożony z prawie każdą partią polityczną, ale najbardziej z tą, która akurat rządziła. Wychodziłem z założenia, iż skoro już przyszedłem do mediów, to warto byłoby patrzeć władzy (dowolnej: dziś PiS, jutro PO, za tydzień PSL. Tak to wygląda w tym grajdole) na ręce. Szef mojego działu uwalał jednak prawie każdy temat, który przynosiłem. Na liście zakazanych widniał na przykład strajk pracowników LOT-u albo przekręty w państwowych spółkach, mimo iż oficjalnie publikują tam też przecież przedstawiciele gorszego sortu. To przypominało kopanie się z koniem – mówi.
No to jak to w końcu jest z tymi antyrządowymi mediami? Im też nie można ufać? – zapytacie. Ekonomista Łukasz Komuda nie ma dla was dobrych wiadomości: „Idee – wbrew temu, co lubią głosić ich wyznawcy, w tym przede wszystkim dziennikarze ze słusznym i naiwnym równocześnie uporem maniaków broniący tak zwanych wolnych mediów w Polsce – są miłym pozłotkiem owijającym monetyzującą dosłownie wszystko machinę. jeżeli można to osiągnąć, walcząc z opresyjnym państwem – to dobrze. Ale pod reklamę wizerunkową czy duże kampanie prowadzone przez domy medialne pasują raczej inne treści”. To – twierdzi Komuda – zabiło wymiar etyczno-kontrolny dziennikarstwa.
Brak tegoż – w obszarach również poza stricte politycznymi – sygnalizuje medioznawca, dr hab. Jacek Wasilewski:
– Dziennikarz modowy nie będzie miał motywacji, żeby relacjonować trendy z wybiegów i jednocześnie pisać o tym, jak na klimat wpływa przemysł modowy, bo jest uzależniony od reklam tego drugiego. Tak naprawdę więc dziś element dziennikarstwa krytycznego, wpisywanego dawniej w etos zawodu, przejmują aktywiści.
Nina, eksdziennikarka portalu o aspiracjach profeministycznych, ilustruje tę konstatację podobnym przykładem:
– Pracowała ze mną dziewczyna, która interesuje się ekologią, podchodzi antykapitalistycznie do tego, co robi. Stworzyła świetny krytyczny materiał o Shein, po czym dowiedziała się, iż dział reklamy podpisał z nimi współpracę. „Vogue” choćby nie kryje się z faktem, iż bierze pieniądze od tej samej marki – wyzyskującej ludzi i trującej na potęgę środowisko – i tworzy na jego cześć pean, pod którym imieniem i nazwiskiem podpisuje się osoba całkiem szanowana w zawodzie. Możemy sobie też pisać o Ukrainie, ale potem odkrywamy, iż nasza korporacja reklamuje firmy, które finansują wojnę. Gdy więc słucham wypowiedzi starszych redaktorów, którzy mówią, iż kiedyś dziennikarstwo było inne, to parskam, bo to oni tworzyli media, w których dziś pracujemy.
– Myślisz, iż jest na to jakieś antidotum?
– Nie wiem, nie widzę odwrotu. Nie ma na to hajsu. Hajs, panie dziennikareczku, jest dla zarządu i reklamodawcy, hajs jest na niewtrącający się w brudny biznes i wygodny politycznie artykuł sponsorowany, a nie reportaż czy dziennikarstwo śledcze – twierdzi moja rozmówczyni, która z korporacji uciekła do niszowego portalu kulturalnego i nie kryje rozbawienia, choć sama mówi, iż to śmiech przez łzy i iż wielu ludziom taki model po prostu pasuje. Ideowcy to – według niej – uprzykrzająca życie konformistom mniejszość.
– W praktyce wygląda to tak, jak wszędzie. jeżeli hajs wykłada firma X, która ma podejrzane powiązania z Chinami, to w wywiadzie z przedstawicielem albo w tekście o ich produktach czy technologiach po prostu o tym nie wspominasz – mówi mi dziennikarz z zacięciem technologicznym. W polityce jest tak samo.
Współczesne media, w zależności od rodzaju finansowania, można wprawdzie podzielić na trzy odrębne grupy, nie sposób jednak przeoczyć ich wspólnego mianownika – systemowo narzucanych pracowniczkom i pracownikom wyzysku i/lub autowyzysku, które niejedno mają imię. Uprawia się je w imię zróżnicowanych celów: szerzenia propagandy rządowej w mediach państwowych, generowania sprzedaży w mediach komercyjnych i realizacji ważnych społecznie idei oraz łatania dziur tworzonych przez państwo i prywatne przedsiębiorstwa, gdy idzie o NGO-sy. W konsekwencji dziennikarstwo przestaje być zawodem użytecznym społecznie, budzącym zaufanie odbiorczyń oraz podtrzymującym zaangażowanie twórców.
Z jednej strony jest obrona mediów, w której wcale wolności nie ma. Z drugiej zakusy, by repolonizować media. To drugie nie ma na celu odrodzenia dziennikarstwa jako narzędzia informacyjnego i kontrolnego, ale w jednym punkcie jest zgodne z rzeczywistością – gdy wskazuje, iż zagraniczne koncerny to główni właściciele w tej branży, co niesie za sobą kilka wad.
Jakub Sawulski, opisując całość gospodarki, wymienia w takim modelu konkretnie dwie:
„(…) właściciele firm lokujących w Polsce kapitał pobierają od tego kapitału odsetki. Innymi słowy, część zysku osiąganego przez zagraniczne firmy jest w naszym kraju reinwestowana, ale część wypływa z naszego kraju, na przykład w formie dywidend dla właścicieli kapitału. Po drugie, istnieje zagrożenie, iż w przyjętym modelu rozwoju polskiej gospodarce trudno będzie wyjść z roli poddostawcy. A poddostawca zwykle zarabia mniej niż ten, dla którego pracuje”.
Zarobki są zaś najlepszym narzędziem dyscypliny, ale także utrzymywania wertykalnego układu władzy w redakcjach oraz niszczenia solidarności. Zwłaszcza pomiędzy szeregowymi pracownikami a menedżerami średniego szczebla. jeżeli zaś wychodzimy z założenia, iż dziennikarstwo to czwarta władza, media publiczne należało odpolitycznić, a komercyjne dodatkowo upublicznić. Ale dla wielu to marzenie ściętej głowy.
**
Fragment książki Gównodziennikarstwo. Dlaczego w polskich mediach pracuje się tak źle?, która ukazała się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej.