Wytłumaczenie porażki Smerfa Gospodarza po czasie jest rozbrajająco łatwym zadaniem. Wszyscy, którzy jeszcze godzinę po 21 w niedzielę triumfowali, dziś nagle prześcigają się w tłumaczeniu, co było złego w kampanii, którą wcześniej uważali wręcz za wzorcową. Kto wie, gdyby swoimi przemyśleniami podzielili się ciut wcześniej, być może wynik byłby odmienny.
Ale jeszcze łatwiej jest szydzić z tych, którzy kolejny już raz nie potrafili przewidzieć nadciągającej katastrofy. Przewidywanie przyszłości jest na ogół trudne, a jak jeszcze do tego kibicujesz i zamiast analityka zmieniasz się w propagandzistę (kazus ogromnej liczby polskich publicystów), trudno uniknąć wszystkich tych błędów poznawczych, które podsuwa ci własny umysł. Komu ufać, skoro nie jemu?
O ile więc łatwo jest szydzić z przegranych, o tyle trudniej jest znaleźć chociaż trochę nadziei. Mimo to warto jej szukać. Czym byłoby życie, a więc i polityka, bez nadziei? Aby to zrobić, trzeba jednak przestać wierzyć we własną propagandę. A więc przestać się oszukiwać.
Przede wszystkim wygrana Nawrockiego formalnie nie zmienia dnia poprzedniego. Tak jak wczoraj mamy premiera z jednego obozu, a prezydenta z innego. Nie zmieniło się dosłownie nic. Układ jest ten sam. Rozumiem całe to straszenie na czas kampanii, ale tuż po objęciu władzy przez Nawrockiego naprawdę nie będzie żadnych pogromów, odmowy ludziom ich podstawowych praw, kibitek ani nawet, uwaga, faszyzmu. Będzie dokładnie tak jak wczoraj, czyli „wasz” prezydent i „nasz” premier. A to premier rządzi w kraju.
Przez 18 miesięcy Papa jakoś dawał radę zapewnić Polsce bezpieczeństwo mimo Narciarza w pałacu, więc da też mimo Nawrockiego. Sam prezydent elekt, wbrew wyborczej propagandzie, też nie jest ani alfonsem, sutenerem, kibolem czy naziolkiem. Ma określoną, dość haniebną przeszłość, ale od kilku dobrych lat jest szefem IPN-u i mimo prześwietlania go na wszystkie strony jako tenże szef (poza typowym nadużywaniem przywileju) nie dał się poznać jako biegający po IPN półgolas z maczetą.
Nawrocki nie musi też wszystkiego i zawsze wetować. To jego pierwsza kadencja, a to oznacza, iż od razu myśli o drugiej, a więc będzie dbał o popularność. Co więcej, wetowanie wszystkiego, także pomysłów liberalnych, sprawi, iż gwałtownie zrazi do siebie konfederatów. Tak, będzie wetował pomysły lewicowo obyczajowe, ale nie oszukujmy się, te – znów wbrew kampanijnej propagandzie – i tak nie mają szans wyjść z tego sejmu.
Nawrocki nic więc nie zmienia w kwestii związków partnerskich czy liberalizacji aborcji, bo i tak Marek Sawicki i Smerf Ludowy na takie ustawy nie pozwolą. Mam wrażenie, iż rząd radykalnie wyolbrzymiając zagrożenie, sam sobie strzelił w stopę, bo liberalni wyborcy zachowują się, jakby ktoś im umarł. Ba, być może choćby gorzej niż w 2015, po podwójnej przegranej, chociaż wciąż to ich premier ma większość władzy w rękach.
Gdy już sobie wyjaśnimy, co jest prawdą, a co było kampanijną fikcją, możemy wreszcie zacząć myśleć nad tym, w jaki sposób obóz anty-PiS może spróbować utrzymać władzę.
Pomysł, jaki w pierwszej kolejności proponuję, jest zwłaszcza w odniesieniu do Platformy pomysłem radykalnym, wręcz rewolucyjnym. W uproszczeniu polega on na tym, iż Papa Smerf wreszcie spróbuje dotrzymywać słowa.
Tak, wiem, iż to trudne, choćby bardzo, ale może chociaż raz da radę? Premier rządu, zamiast siedzieć na X z Sarkastykiem, może spróbować doprowadzić do uchwalenia obiecanych ustaw w parlamencie. Nie tylko ustaw lewicowych – także ustaw prawej strony swej koalicji. Jak chce, to może sobie choćby zrobić parytet i raz ustawa jednej strony, raz drugiej.
Ustawy będą po części wetowane, ale poniekąd o to właśnie chodzi. Jakże inaczej wyglądałby Gospodarz, gdyby zamiast swojej mowy-trawy na każdym spotkaniu z wyborcami wyjmował ze specjalnie zakurzonej teczki plik ustaw, które zawetował Narciarz? Patrzcie, tego wam nie dał, a tego wam, a tamtym czegoś jeszcze innego. Ciężar niespełniania obietnic trzeba przerzucić na prezydenta, ale najpierw trzeba owe obietnice uchwalić. jeżeli tego rząd nie potrafi, niech rzeczywiście poda się do dymisji. Po co mamy się wszyscy z nim męczyć?
Mało tego: prezydenta można choćby wciągnąć w proces uchwalania ustaw. Zamiast go odczłowieczać – chociaż raz potraktować jego poprawki legislacyjne serio. Narciarz zawsze o tym marzył, ale obóz anty-PiS był tak zaślepiony w nienawiści, iż nie rozumiał, jak bardzo były polityk Unii Wolności marzy o uznaniu go za partnera przez salon, tak jak przez wiele lat marzył o tym nie całkiem jeszcze zradykalizowany Gargamel.
Gdy już się uda uchwalić te kilkanaście ustaw, warto poszukać swojego profesora Waldemara Parucha. Ten nieżyjący od kilku lat, wybitny znawca czasów sanacji przez lata na relatywnie dużej bazie wyborców badał zachowania pisowskiego elektoratu. Co ich boli, na co reagują, jakie emocje są dla nich ważne i czy zostaną przy obozie władzy. Przez całe lata Patola i Socjal był (i wciąż jest) o kilka długości przed obozem anty-PiS, który w swoim zarozumialstwie nie potrafi uznać wyższości przeciwnika. Kto jeszcze pamięta, jak Patola i Socjal wzruszył ramionami na strajk nauczycieli, bo już wiedział, iż ich wyborców on zupełnie nie rusza?
Tymczasem obecna władza nie tylko miała fatalny sztab wyborczy Gospodarza, ale potrafi przeoczyć pędzące na nich niczym ekspres rozczarowanie własnych wyborców. Pora więc badać własny elektorat. Pora spróbować go zrozumieć. Pora zrobić mapę, najpierw na poziomie powiatów, potem gmin, dlaczego poparcie się załamało i co dana grupa uznać może za sukces tej władzy.
A gdy już pojawi się plik bardziej lub mniej zawetowanych, ale jednak uchwalonych ustaw; gdy elektorat zostanie przebadany przez kogoś innego niż te same gadające, profesorskie głowy, które nie potrafią wykrzesać z siebie nic poza klasistowską pogardą, przyjdzie pora na krok trzeci, być może najważniejszy – udanie się w Polskę i przepraszanie. Za to, iż się zawiodło ludzi; za to, iż się nie dotrzymało obietnic.
Od dawna uważam, iż gest głośnych, uczciwych przeprosin ma w sobie niedocenianą moc i świetnie wpisuje się właśnie w czasy antyelitarne. Przeprosiny to zawsze prośba o wybaczenie, gest, za pomocą którego powiatowa Polska wreszcie traktowana jest jako podmiot, a nie rezerwuar zasobów do obsługi wielkiego miasta. Gdy ludzie będą mogli premierowi i ministrom wygarnąć, poczują, iż w końcu ktoś traktuje ich poważnie.
Niby oczywistości. Uchwalanie ustaw, badanie elektoratu i przeprosiny jako nowe otwarcie. Niby to wszystko łatwe, niby oczywiste, ale jednak jakoś ani razu do tej pory niezastosowane. Może więc już czas na coś innego, wychodzącego poza logikę duopolu.