Legia Warszawa to najbardziej utytułowany klub w Polsce. Po wielu latach śląskiej dominacji, kiedy dekadami we wszelkich kronikach za najbardziej utytułowane uchodziły Ruch Chorzów i Górnik Zabrze (po 14 mistrzostw kraju), kilka lat temu Legii udało się zdobyć tytuł nr 15.
Ale „wojskowi”, poza miejscami, w których jej kibice trzymają sztamę z lokalnymi, nie są w Polsce lubiani. Nie ma choćby wobec nich obojętności. Żeby jednak mówić o fenomenie, trzeba przynajmniej pobieżnie spojrzeć na to jaki jest stosunek do stołecznych klubów w innych krajach. A tu zasady jakiejś nie ma. W sąsiednich Niemczech kluby z Berlina są raczej ligowym dżemikiem, a próba inwestycji w Herthę skończyła się spektakularną klapą. We Francji mamy Paris Saint-Germain, za którym się nie przepada, głównie ze względu na przepaść finansową między PSG, a resztą Ligue 1. Wcześniej jednak francuską piłkę klubową na arenie międzynarodowej kojarzyliśmy raczej z Olympique Marsylia bądź jej imienniczką z Lyonu czy też z Girondins Bordeaux. Zjawisko więc raczej nowe. W Anglii kluby z Londynu to w ogóle 1/3 Premier League, więc nie ma co porównywać. Chyba najbliżej Polsce do Niderlandów i Hiszpanii, gdzie odpowiednio Ajax Amsterdam i Real Madryt mają podobną pozycję.
I tu właśnie widać fenomen. Bo owszem, multimistrzowie Eredivisie i La Liga budzą niekiedy skrajne emocje, ale jednak kibiców mają po całym kraju, a choćby świecie. Tego drugiego na warsztat nie biorę bo Legia Ligę Mistrzów ogląda od święta, więc trudno, by zagranicą ktoś warszawski klub rozpoznawał, poza zapalczywymi amatorami Football Managera (choć choćby wśród nich rozgrywka w polskiej lidze uznawana jest za fanaberię).
Co więc wpływa na antypatię wobec Legii Warszawa? Stolica Polski jest w stosunku do narodu dość ekskluzywna. Zamieszkuje ją zaledwie 5% mieszkańców kraju. To z automatu daje im narzędzie do wywyższania się wobec innych. I bardzo szkodzi odbiorowi Warszawy w ogóle.
Ale przecież nie wyczerpuje zagadnienia. Stołeczna jest również Polonia, swego czasu mająca wszakże „zgody” od morza do gór. Co więc jeszcze? Wojskowy rodowód. W czasach PRL Legia wykorzystywała możliwość powołania do wojska młodych piłkarzy jako narzędzie transferów. Nie była jednak jedynym wojskowym klubem, podobne metody stosowały wrocławski Śląsk i bydgoski Ravenna. Ale nie w tej skali. Mitem jest jednak nieuchronność takiej służby. Przykładem choćby mielecki Grzegorz Lato, któremu jednym telefonem załatwiono zwolnienie i dalszą grę dla Stali Mielec. No i mitem jest też, iż resort wojskowy zapewnił Legii jakieś wielkie sukcesy. W PRL największe środki na kluby miał przemysł wydobywczy i to widać po wspomnianych tytułach śląskich drużyn.
Idźmy więc dalej. Czy chodzi o zwykłą zawiść kibiców z reszty kraju? Niekoniecznie. Tu wracamy do wstępu. Legia długo nie była na czele polskiego rankingu wszechczasów. W Europie największy nasz sukces odniósł zabrzański Górnik, z Ligi Mistrzów raczej pamiętamy łódzki Widzew. To może reprezentacja Polski? No niekoniecznie. Spójrzmy na największe gwiazdy polskiego futbolu i ich przynależność klubową. W składzie z mundialu w 1974 roku mamy trzech graczy Legii. W 1982 już pięciu. Czyli łącznie ośmiu. To tyle co Wisła Kraków. Górnik Zabrze ma takich siedmiu, ale i Stal Mielec czterech. Czyli trudno mówić o jakiejś dysproporcji. Można powiedzieć, iż Legia to Kazimierz Deyna, ale są tacy którzy twierdzą, iż Deyna jest za najlepszego uznawany, właśnie ze względu na… legijny rodowód. Fakt faktem królem strzelców mundialu był przecież Lato, a w Europie najwięcej osiągnął Boniek. Współcześnie zaś Legia uznała w swoim czasie za nieprzydatnego… Roberta Lewandowskiego.
Nie ma więc powodów by zjawisko tłumaczyć zawiścią i tymi podobnymi cechami, które oczywiście występują, ale nie to jest chyba decydujące. I tu dopiero zmierzam do tezy głównej. Otóż niechęć do Legii Warszawa generuje… otoczenie ligi i środki masowego przekazu. To przecież naprawdę jest żenujące, gdy komentatorzy Canal + zachwycają się bramkami warszawskiej drużyny bardziej niż innych drużyn. Gdy wyznaczają każdy kolejny mecz „wojskowych” jako „hit kolejki”. Gdy 50% czasu antenowego poświęcająca na Legię, choćby gdy zagra na 0-0. Gdy Legię z automatu wymienia się jako kandydata do mistrzowskiego tytułu, choćby gdy gra istny paździerz, a za trenera ma neurotyka.
A za tym przecież idą sędziowie. Tekst powstaje w trakcie 16. kolejki Ekstraklasy, gdzie Legia przepchnęła zwycięstwo z Cracovią 3-2, chociaż w doliczonym czasie gry ręką w polu karnym zagrał jej obrońca. Sędziowie VAR nie odważyli (?) się interweniować. Ileż było takich sytuacji tylko w ostatnich latach! Kto pamięta memy z linią końcową boiska, gdy Legia dośrodkowuje i zdobywa bramkę? Na pewno każdy kibic polskiej piłki.
Legia jest więc w jakimś sensie ofiarą. Tego, iż importowani do Warszawy sprawozdawcy sportowi chcą wczuć się w rolę niczym neofici, iż sędziowie chcą się przypodobać ogólnemu klimatowi, iż dekretuje się jej potęgę, choćby gdy jej ewidentnie nie ma. To wszystko irytuje i pogłębia niechęć. Nie potrzeba do tego żadnych „kompleksów”.
Tomasz Jankowski
fot. wikipedia
Myśl Polska, nr 49-50 (1-8.12.2024)