„Równe szanse”? Cóż, równe chyba tylko w ustach tych, którzy powtarzają to hasło, nie mając pojęcia, jak potrafią wyglądać niektóre wiejskie szkoły. Dla jednych edukacja to trampolina, a dla innych – mur nie do przeskoczenia. Jakby naprawdę wierzyli, iż dziecko czekające o szóstej rano na przystanku i dziecko w mieście, które po lekcjach idzie na basen, startują z tego samego miejsca.
Wyobraźmy sobie wiejski poranek. Szósta rano, jesienne mgły snują się nad polami, słychać pianie koguta i szczekanie psa sąsiada. Dziecko z plecakiem większym od siebie czeka na przystanku, otulone zbyt cienką kurtką, bo przecież „jeszcze nie ma zimy”. Autobus szkolny podjedzie za dziesięć minut – jeżeli w ogóle podjedzie, bo bywa, iż kierowca jest chory, a zastępstwa brak… Przed nim godzina jazdy, no, może pół, po dziurawej drodze, może z przesiadką na mrozie, jeżeli ma pecha. Potem lekcje w szkole, gdzie w jednej klasie siedzą uczniowie z dwóch roczników, a tablica multimedialna – owszem – istnieje, ale działa tylko wtedy, gdy ktoś przyniesie kabel z domu. Nauczyciel matematyki przyjeżdża raz w tygodniu, bo dojeżdża z miasta i nie opłaca mu się więcej.
Przesadzam? Może troszeczkę… Ale czy naprawdę tak daleko od prawdy? Owszem, nie każda wieś wygląda w ten sposób – są szkoły nowoczesne, dobrze wyposażone – ale to właśnie te peryferyjne i najmniejsze bywają pozostawione samym sobie. I czy to znaczy, iż możemy je skreślić?
W tym samym czasie jego rówieśnik w Warszawie czy Krakowie wychodzi z domu piętnaście minut przed dzwonkiem. Szkoła jest za rogiem, świetlica pełna zajęć dodatkowych, stołówka pachnie świeżym obiadem. Po południu basen, angielski z native speakerem, kółko robotyki i teatrzyk. Wieczorem – korepetycje, jeżeli trzeba, bo rodzice mają w telefonie numery pięciu różnych nauczycieli. A w weekend jeszcze kino, muzeum albo wizyta w teatrze.
„Równe szanse”? Cóż, równe chyba tylko w ustach tych, którzy powtarzają to hasło, nie mając pojęcia, jak potrafią wyglądać niektóre wiejskie szkoły. Dla jednych edukacja to trampolina, a dla innych – mur nie do przeskoczenia. Jakby naprawdę wierzyli, iż dziecko czekające o szóstej rano na przystanku i dziecko w mieście, które po lekcjach idzie na basen, startują z tego samego miejsca.
Szkoła miała wyrównywać różnice – w praktyce je pogłębia
To nie jest kwestia ideologii, ale codzienności, której doświadcza wiele dzieci na wsi. Szkoła wiejska przegrywa na każdym froncie: mniej nauczycieli, mniej zajęć dodatkowych, mniej możliwości. jeżeli w mieście można wybrać między trzema liceami, w których są klasy dwujęzyczne, programy międzynarodowe i oferta kół zainteresowań, to na wsi wybór ogranicza się często do „czy szkoła jeszcze istnieje”. Demografia jest bezlitosna: klasy się kurczą, uczniów ubywa, a młodzi absolwenci uniwersytetów nie chcą wracać „na prowincję”, bo tam nie ma ani perspektyw, ani godnych warunków pracy.
Dodatkowo swoje zrobiła likwidacja gimnazjów. Można dyskutować o ich wadach, ale jedno jest pewne – dla wielu uczniów z mniejszych miejscowości to właśnie gimnazja były pierwszym miejscem realnego kontaktu z lepiej wyposażoną szkołą, z nauczycielami specjalistami, z rówieśnikami z kilku gmin. To tam rodziły się ambicje, tam pojawiały się pierwsze konkursy i pierwsze myśli o liceum czy technikum poza powiatem. Po ich likwidacji młodzież została dłużej w małych podstawówkach, w klasach VII–VIII, gdzie trudno zapewnić pełny zestaw przedmiotowców, doradztwo zawodowe czy bogatszą ofertę zajęć. Zamiast wyrównywać szanse, reforma jeszcze bardziej je zawęziła – bo od dzisiaj to miejsce zamieszkania, a nie aspiracje, w większym stopniu decyduje o tym, co dziecko zobaczy i czego się nauczy.
Pierre Bourdieu mówił o „reprodukcji nierówności” – i dokładnie to widzimy w polskiej edukacji. Ci, którzy już mają kapitał kulturowy i finansowy, mnożą go w szkołach miejskich. Ci, którzy mają go najmniej, tkwią w systemie, który im tego kapitału nie zapewni. Oczywiście wiem, iż są wyjątki – znam szkoły, w których nauczyciele robią cuda i potrafią zdziałać więcej niż niejeden elitarny zespół w mieście. Ale czy system można opierać na wyjątkach? System powinien być regułą, a nie loterią.
Czy naprawdę taki miał być sens publicznej edukacji? Czy chcieliśmy szkoły, która nie wyrównuje różnic, ale codziennie przypomina dzieciom, skąd pochodzą i gdzie ich miejsce?
Zamykane szkoły – otwierane rany
Do tego dochodzi dramat likwidacji małych szkół. Samorządy tłumaczą się oszczędnościami, pokazują liczby w tabelkach, wyliczają, ile kosztuje utrzymanie budynku na kilkanaście dzieci. Tylko iż szkoła to nie jest fabryka, którą można zamknąć, bo nie przynosi zysków. Gdy zamyka się szkołę, gaśnie ostatnie światło we wsi. To w tej szkole odbywały się zebrania wiejskie, tam były jasełka, tam dzieci uczyły się pierwszych liter, tam rodzice mieli poczucie, iż coś jeszcze od nich zależy. Kiedy drzwi zostają zatrzaśnięte, wieś traci serce i staje się punktem na mapie, w którym nic się nie dzieje – poza tym, iż ludzie zaczynają się pakować i wyjeżdżać. Czasem jest nadzieja w szkole niepublicznej, którą tworzą rodzice… czasem.
Czy ktoś kiedykolwiek policzył koszty społeczne tych „oszczędności”? Koszty migracji rodzin, które przeprowadzają się bliżej miasta, by dzieci miały krótszy dojazd? Koszty rozpadu więzi społecznych, gdy rodzice nie spotykają się już w szkolnej sali gimnastycznej, bo szkoły po prostu nie ma? Koszty emocjonalne dzieci, które spędzają po dwie godziny dziennie w autobusie, zamiast bawić się z rówieśnikami czy rozwijać pasje?
Biurokracja ma swoje tabelki, ale życie nie mieści się w Excelu. Oszczędności w rubryce budżetowej oznaczają wydatki w rubryce społecznej, tylko iż nikt tego nie notuje. A przecież szkoła to także symbol – sygnał, iż państwo i wspólnota o ciebie dbają, iż jesteś ważny. Bez szkoły wieś zaczyna umierać po cichu, krok po kroku, aż zostaje tylko wspomnienie, iż „tu kiedyś tętniło życie”. Pamiętają to byłe PGR-y… Ale czy my o nich pamiętamy?
Józef Tischner przypominał: „Człowiek rodzi się po to, aby żyć, a nie po to, aby być użyty”. A dziś dzieci wiejskie traktujemy tak, jakby były jedynie kosztami w arkuszu księgowym. Jakby były dodatkowymi wydatkami, które najlepiej zredukować. To nie są dzieci – to „sztuki uczniów”. To nie są społeczności – to „jednostki administracyjne”. I dopóki będziemy tak patrzeć na edukację na wsi, dopóty zamiast wspólnoty będziemy mieć tylko statystyki.
Rodzice chcą, ale system nie daje narzędzi
Rodzice na wsi nie są inni od rodziców w miastach. Kochają swoje dzieci tak samo, mają wobec nich te same marzenia: lepsze życie, spokojniejszą przyszłość, większe możliwości. Tylko nie zawsze myślą o tym, by ich córka mogła grać na pianinie, a syn uczyć się języków obcych i jeździć na zawody sportowe. Bo to są zwykle marzenia, a zamiast nich dostają codzienność, która ich przerasta. Jak dowieźć dziecko na zajęcia dodatkowe w powiatowym mieście, jeżeli sami kończą pracę o siedemnastej, a autobus odjechał godzinę wcześniej? Jak znaleźć pieniądze na korepetycje, jeżeli gospodarstwo rolne przynosi coraz mniejsze dochody, a dodatkowa praca w mieście oznacza powrót do domu późnym wieczorem?
Miasto ma infrastrukturę, alternatywy, szeroką ofertę. Wieś – tylko chęci. A czasami choćby ich brak… To różnica fundamentalna. Dlatego rodzice na wsi często żyją w poczuciu winy, iż nie dają dzieciom tego, co potrzebne, mimo iż robią, co mogą. A państwo i system edukacji zamiast ich wspierać, zostawiają ich samych z tym ciężarem. A może coraz częściej tej winy już nie ma? Być może i tu przesadzam – znam przecież rodziny, które pogodziły się z ograniczeniami i wcale nie czują winy. Ale czy właśnie rezygnacja nie jest najgroźniejszym sygnałem, iż system ich zostawił?
Janusz Korczak mawiał: „Nie ma dzieci – są ludzie”. To zdanie powinno być wypisane złotymi literami w każdym ministerstwie. Dziś musimy je powtarzać inaczej: nie ma „dzieci ze wsi” i „dzieci z miasta” – są obywatele. A obywatel ma prawo do edukacji na tym samym poziomie, niezależnie od tego, czy mieszka w stolicy, czy w wiosce na Podlasiu. Państwo, które tego nie gwarantuje, nie tylko zawodzi, ale produkuje frustrację, rezygnację i poczucie opuszczenia.
I niech nikt się potem nie dziwi, iż to poczucie zamienia się w bunt, iż tworzą się hasła protestu. Że ci młodzi ludzie dorastają z przekonaniem, iż państwo jest przeciwko nim, a nie dla nich. Że prędzej czy później spakują plecak i wyjadą – do większego miasta, do innego kraju. A wtedy pozostanie pytanie: kto naprawdę zawiódł?
Cyfrowe marzenia i analogowa rzeczywistość
Technologia miała być ratunkiem. Szybki internet, platformy edukacyjne, cyfrowe laboratoria – wszystko to miało wyrównywać szanse i zbliżać wieś do miasta. W prezentacjach ministrów wyglądało to świetnie: laptopy dla uczniów, tablice interaktywne, nowoczesne programy. W praktyce jednak bywa tak, iż na wsi zasięg internetu jest jak yeti: wszyscy o nim słyszeli, nikt go nie widział. Komputer w szkole często działa gorzej niż telefon dziecka, a jeżeli sprzęt jest nowoczesny, to brakuje kogoś, kto potrafiłby go obsłużyć. Nauczyciel informatyki? To luksus, którego nie da się wpisać do planu lekcji, bo zwyczajnie nie ma chętnych do pracy.
To ironia naszych czasów. Opowiadamy o sztucznej inteligencji, robotyce, zawodach przyszłości, podczas gdy w wielu szkołach przyszłość zatrzymała się w latach 90. Młodzież w miastach ćwiczy programowanie w Pythonie, a na wsi uczniowie uczą się, jak uruchomić przestarzały komputer. Ministerialne strategie pełne są hasła „cyfryzacja”, ale na poziomie gminy rzeczywistość przypomina bardziej muzeum techniki niż szkołę XXI wieku.
Czy naprawdę mamy się dziwić, iż dzieci, które startują z takich warunków, pozostają w tyle? Jak mają rywalizować o indeks na politechnikę, skoro ich „laboratorium informatyczne” to kilka zdezelowanych komputerów, które nie obsługują nowszych programów? Jak mają marzyć o pracy w branży nowych technologii, jeżeli dla nich szczytem osiągnięcia jest stabilne połączenie wideo na lekcji zdalnej? Czy ktoś, kto projektuje politykę edukacyjną, naprawdę wierzy, iż takie dzieci mogą konkurować z rówieśnikami z dużych miast – nie mówiąc już o rówieśnikach z Berlina czy Amsterdamu?
Paradoks odporności
Paradoksalnie, właśnie w tych trudnych warunkach rodzi się siła, której często nie dostrzegamy. Wiejskie dzieci są odporne, potrafią walczyć o swoje, przyzwyczajone do tego, iż nic nie przychodzi łatwo. Wiedzą, iż aby coś osiągnąć, trzeba włożyć wysiłek – czasem znacznie większy niż ich rówieśnicy z miasta. Umieją kombinować, organizować sobie czas, uczyć się bez dodatkowych kursów i korepetycji. Ta zaradność bywa potem ich atutem – w pracy, na studiach, w dorosłym życiu.
Wielu z nich udało się wyrwać: dzięki stypendiom, programom społecznym, wsparciu jednej zaangażowanej nauczycielki albo po prostu własnemu uporowi. To historie inspirujące, ale też bolesne, bo pokazują, iż sukces na wsi to często efekt szczęśliwego zbiegu okoliczności. Czy naprawdę chcemy, by przyszłość całej wsi zależała od przypadku? Od tego, czy dziecko trafi na nauczyciela-pasjonata czy na system, który je zniechęci?
Ile talentów tracimy, bo ktoś nie miał szczęścia? Ile historii o sukcesie nigdy się nie wydarzy, bo zabrakło jednego stypendium, jednego nauczyciela, jednej szansy? Ilu młodych ludzi zrezygnuje ze swoich marzeń, bo świat im powiedział: „to nie dla ciebie, ty jesteś ze wsi”?
Wieś to nie skansen
Bo tu nie chodzi o jednostkowe sukcesy – o pojedyncze dzieci, którym udało się „wyrwać”. Chodzi o system, który powinien działać równo dla wszystkich, a dziś działa jak sito: przepuszcza nielicznych, resztę zatrzymuje na granicy możliwości. Wiejska szkoła nie może być „tańszą wersją” edukacji miejskiej. To nie ma być edukacja „na minimum”, szyta z oszczędności, prowadzona w duchu: „jakoś to będzie”. Edukacja nie jest kosztem, który należy ograniczać w budżecie – jest inwestycją w przyszłość kraju. jeżeli jej zabraknie, cała wieś stanie się skansenem, a Polska – peryferią Europy.
Wieś to nie muzeum, w którym oglądamy folklor na festynach i wspominamy, jak to „kiedyś się żyło”. Chociaż folklor lubię… Ale jako instruktor tańca ludowego, w formie artystycznej. Wieś to przestrzeń, w której przez cały czas mieszka ponad 40% obywateli Polski, w której dorastają dzieci z ambicjami i marzeniami. Traktowanie jej jak rezerwatu tradycji to nie tylko błąd, ale i policzek dla tych, którzy każdego dnia walczą o to, by ich dzieci miały równe szanse.
Olga Tokarczuk napisała: „Świat nie jest dany raz na zawsze, świat trzeba nieustannie opowiadać na nowo”. Wieś także trzeba opowiedzieć na nowo – nie jako miejsce zapóźnienia, ale jako przestrzeń przyszłości. A szkoła powinna być centrum tego nowego opowiadania: biblioteką, świetlicą, miejscem zajęć i spotkań, miejscem, w którym rodzi się wspólnota. Tymczasem traktujemy ją jak balast budżetowy, którego najlepiej się pozbyć.
Czy naprawdę chcemy, by edukacja na wsi była tylko namiastką? Czy chcemy, by młodzi ludzie wychodzący z wiejskich szkół zaczynali dorosłość od poczucia, iż od urodzenia byli „gorsi”? Czy stać nas na to, by połowę kraju potraktować jak tło dla dynamicznych metropolii?
Wieś nie jest skansenem – chyba iż my sami zrobimy z niej skansen, pozbawiając ją tego, co daje życie: szkoły, kultury i nadziei.
Puenta
I dlatego widzę dziś obraz, który boli najbardziej: dziecko z wiejskiej szkoły siedzi w klasie, patrzy na mapę świata i marzy o podróżach. Marzy o studiach, o pracy, o życiu innym niż to, które zna. Ale system odpowiada mu chłodno: „Masz zadowolić się byle czym. Masz znać drogę do pobliskiej fabryki albo gospodarstwa. Reszta jest poza twoim zasięgiem”. Czy naprawdę o takiej Polsce marzymy?
Edukacja na wsi nie może być kompromisem między marzeniami a budżetem gminy. Nie może być tanim półproduktem, bo „i tak się jakoś wychowają”. To, co dziś oszczędzamy na szkołach, jutro zapłacimy z odsetkami – w postaci depopulacji, frustracji społecznej i wyludnionych wiosek. I wtedy będziemy się zastanawiać: jak to możliwe, iż nasze dzieci wyjechały, a nasze wsie opustoszały?
Czy naprawdę chcemy obudzić się w kraju, gdzie edukacja jest luksusem zależnym od kodu pocztowego? Czy naprawdę chcemy, by połowa Polski była skazana na gorszy start tylko dlatego, iż urodziła się „nie tam, gdzie trzeba”?
Bo jeżeli wieś nie będzie miała równych szans, to prędzej czy później całe państwo obudzi się w roli peryferii – nie tylko Europy, ale i własnych ambicji. A wtedy pozostanie już tylko pytanie: kto naprawdę zawiódł – dzieci, które próbowały czy dorośli, którzy nie dali im szansy?
I odpowiedź, której nikt nie będzie chciał usłyszeć: zawiedliśmy my wszyscy.
Może przesadzam, może za bardzo uogólniam – bo przecież nie każda wieś tak wygląda. Ale choćby jeżeli dotyczy to tylko tych najbardziej oddalonych i peryferyjnych, to czy naprawdę możemy powiedzieć, iż one są mniej ważne? Czy wolno nam je po prostu skreślić?