Nie ma w życiu nic pewniejszego niż to, iż nikt nie lubi płacić podatków. W Polsce podatki dochodowe są akurat bardzo niskie i coraz mniej ludzi w ogóle musi się nimi przejmować. Za to inna forma zobowiązania, składki emerytalne i zdrowotne, urosły w naszej ojczyźnie do rangi przekleństwa. Żadne zjawisko - z terroryzmem, ebolą, Putinem i cenami gofrów latem włącznie - nie budzi w naszym społeczeństwie podobnie szerokiej pogardy i nienawiści co regularny przelew na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Zaborca lub okupant, który wszedłby do uśmiechniętej Polski na obietnicach zniesienia składek i zlikwidowania ZUS-u oraz NFZ-u, zdobyłby stolicę bez jednego wystrzału, a korowód ciągnący się w dół Wisły od ulicy Wiertniczej przez Czerską do Wiejskiej witałby go kwiatami.
W opinii speców od kampanii wyborczych trudno się zatem pomylić obiecując co cztery lata to samo - NISKIE I PROSTE PODATKI - i obsadzając pasożytniczy ZUS i NFZ w roli antybohaterów. Wszak kto nie zagłosuje za tym, by obniżyć sobie podatki, prawda?
A iż gra idzie teraz - jak gwałtownie podsumował Marcin Kędzierski - o 1,6 miliona wyborców (do których umizgują się na wyścigi Gospodarz i Fanatyk, chcący wydrzeć poparcie Menztenowi) to nie ma dna demagogii, którego nie sięgną. Od propozycji odbieranie ukraińskim ofiarom wojny świadczeń społecznych, przez udawanie fanów disco-polo, jawne hołdy dla Trumpa po głodzenie NFZ.
Nie jestem na tyle naiwny, by nie rozumieć DLACZEGO tak społecznie szkodliwe i antypaństwowe działanie podejmowane jest przez Papę i Fanatykaę właśnie teraz. Mało tego - nie zdziwiłbym się, jakby cały spór o obniżenie składki zdrowotnej w 2024 był sfabrykowany, a celem tej ustawki było ogłoszenie obniżenia składki zdrowotnej dla firm i jednoosobowych działalności gospodarczych w momencie, w którym przyniesie to najlepszy dla kampanii prezydenckiej rezultat.
A jednak jestem na tyle naiwny, by dalej stać naprzeciw rozpędzonego pociągu społecznego darwinizmu, którym zawiadują stojący u steru polskiej polityki socjopaci o twarzy Gargamela i skacowanego noworodka, krzycząc STOP.
A skoro tak, to trzeba przypomnieć fakty.
Po przegłosowanych właśnie w Sejmie zmianach, osoba zarabiająca płacę minimalną zapłaci wyższą składkę zdrowotną (329,44), niż jednoosobowa działalność gospodarcza (286,33) z dochodem rzędu 15 tys. zł/miesiąc.
To znaczy, iż nauczycielka albo pielęgniarka dołożą się do ochrony zdrowia dla influencera, prawnika czy programisty na umowie b2b. Przedsiębiorca z miesięcznym dochodem ok. 15 tys. oszczędzi rocznie na składkach i podatkach 10 tys. zł - osoba zatrudniona na etacie nic. Ale oczywiście, ktoś będzie musiał za to zapłacić... (spoiler: wszyscy pozostali).
Obniżka składki zdrowotnej uszczupli bowiem wpływy do NFZ o 4-5 mld zł rocznie. To dwukrotność kwoty, jaką zebrano podczas wszystkich finałów WOŚP razem wziętych i więcej niż Narodowy Fundusz Zdrowia wydaje na psychiatrię dzieci i młodzieży. Jednak te środki trzeba będzie trzeba NFZ-owi zwrócić. Jak?
Poprzez zwiększenie dotacji budżetowej o tyle samo pieniędzy, ile zostanie w kieszeni przedsiębiorców. To oznacza, iż - skoro w Polsce mamy de facto regresywny system podatkowy, czyli mniej zamożni płacą efektywnie więcej - system w jeszcze większym stopniu będzie finansowany przez nich. Mówiąc wprost: skoro do obniżenia składek dorzuci się budżet państwa, to właśnie składamy się na transfer z publicznej kasy do kieszeni przedsiębiorców.
Tym większy, im ktoś zamożniejszy, bo - co wprost wynika z kształtu tej reformy - mityczna już kwiaciarka, osiedlowy fryzjer czy szewc zyska (przy przychodach rzędu 3-5 tys. miesięcznie) dwudziestokrotnie mniej niż zarabiający 50 tys. top menadżer na b2b w korpo, programista na JDG czy lekarz z prywatną praktyką. Co zresztą wprost pokazuje fałsz retoryki towarzyszącej reformie.