Polecam „Nowy autorytaryzm” PT Komcionautom choćby nie dlatego, iż to dobra książka per se, tylko dlatego, iż wypada mieć na jej temat zdanie. A ja mam dodatkowo ten problem, iż od dawna w kilku kwestiach mówię to samo, co Gdula – więc PT Komcionautów będę prosił o skorygowanie nieuchronnego w takich sytuacjach błędu poznawczego (confirmation bias).
Zacznę od czepialstwa. Książka to pojęcie na wyrost, tu nie ma choćby 100 stron. Rzekłbym – broszura. A i tak dwa rozdziały są zrecyklowane z wcześniejszych publikacji.
Nadawanie temu numeru ISBN po prostu obraża moje uczucia religijne jako zawodowego stukacza w literki. Ale też rozumiem, iż Gdula zawodowo publikuje co innego, gdzie indziej.
To, co napisałem powyżej, jest szalenie drobnomieszczańskie. I co za tym idzie, płynnie przejdę już do zgadzania się z Gdulą.
Nie da się czytać mojego bloga bez zauważenia, iż „od zawsze” uważam siebie za przedstawiciela średniej klasy średniej. W praktyce nie pamiętam od kiedy, chyba od połowy lat 90., bo dużo wtedy czytałem Orwella, a to jeden z klasyków tego tematu.
Z licznych kometarzy na swoim blogu pamiętam, iż jeszcze jakieś 10 lat temu wielu ludzi nie rozumiało tego pojęcia. Interpretowano je jako „ludzie o średnich zarobkach” albo pytano o dochodowe widełki.
Teraz tego jakby mniej. Wydaje mi się, iż większość moich PT komcionautów oswoiła się przede wszystkim z tym, iż podział klasowy nie pokrywa się z kwantylami dochodowymi („niższa klasa średnia” zarabia mniej od „arystokracji robotniczej” i to nie jest zjawisko nowe czy nietypowe).
Gdula zdaje się również prowadzić coś w rodzaju publicystycznej kampanii uświadomiania klasie średniej, iż nią jest. Szydzi (trafnie) z naiwnego, dżinsowego egalitaryzmu, iż skoro wszyscy chodzimy w takich samych dżinsach, to nie ma między nami większych różnic.
Fundamentem polskiego konserwatywnego neoliberalizmu było wmawianie klasie średniej (przez wiele lat zdumiewająco skuteczne), iż stanowi jedność z klasą wyższą. Niektórzy publicyści do dziś posługują się dychotomią „beneficjenci transformacji” / „osoby wykluczone ekonomicznie”.
Zawsze zwalczałem tę dychotomię. Świadczy o tym kilkanaście lat archiwów wpisów na tym blogu. Beneficjentów i poszkodowanych transformacją znajdziemy na każdym piętrze drabiny społecznej.
W notce „Sprzysiężenie Katyliny” z 2016 pisałem, iż historycznie ustrojom republikańskim najlepiej robił sojusz klasy średniej z niższą przeciwko klasie wyższej – a pojawienie się sojuszu wyższej z średnią lub wyższej z niższą oznaczało koniec republiki.
Ładnie to można pokazać na przykładzie braci Grakhów i upadku republiki rzymskiej, ale także upadku republiki weimarskiej (gdy zmęczone chaosem niemieckie drobnomieszczańswo zaczęło popierać kamarylę Hindenburga, a w konsekwencji Hitlera) czy francuskiej II Republiki (którą wykończył najpierw antyproletariacki sojusz wyższej z średnią z czerwca 1848, a potem odwrócenie tego sojuszu w 18 brumaire’a Ludwika Napoleona).
Diagnoza Gduli – jeżeli dobrze ją streszczam – pokrywa się z moją (a więc dlatego obawiam się confirmation bias). Ta dychotomia od początku była kłamstwem i ostatni kryzys demokracji bierze się z tego, iż nagle znaczna część społeczeństwa przestała wierzyć w oficjalny, mainstreamowy opis społeczeństwa.
Z jednej strony mamy wkurzoną klasę średnią („skoro jesteśmy beneficjentami transformacji, to gdzie te beneficja?”). Z drugiej klasę ludową, zręcznie podszczuwaną na na klasę średnią („patrzcie: to elity!”), przez prawdziwe elity.
Droga wyjścia z glątwy prowadzi przez rozbudzanie w klasie średniej świadomości klasowej (tak rozumiem propozycję Gduli). Interesujące, iż w portalowej dyskusji na temat jego artykułów o Miastku, większość polityków zdaje się akceptować ten postulat (od Dzikusa po Kaczucha, wszyscy już mówią językiem trójpodziału).
Jest jeden wyjątek: pisowskiego Śniadka. Bo faktycznie, teraz już tylko Patola i Socjal dalej jedzie tym kłamstwem. Zarabiający po kilkadziesiąt tysięcy propagandyści bronią szastających służbowymi kartami kredytowymi ministrów… przed „atakami elit”.
Ale jeżeli zabrać PiS-owi to kłamstwo, co im zostanie? Nic, poza przyznaniem, iż od początku chodziło im tylko o „teraz, k…, my!”. Może więc tutaj widać jakiś malutki promyczek nadziei?