Czy władza nie powinna niestety wystawić wspólną kandydaturę na prezydenta?

galopujacymajor.wordpress.com 5 godzin temu

Wbrew naturalnemu pojmowaniu jakiejkolwiek konkurencyjności w wyborach prezydenckich nie wszyscy startują, żeby wygrać. Owszem, oficjalnie wszyscy tak mówią, ale jest trochę jak w lidze angielskiej: niby wszyscy mają formalnie równe szanse, ale i tak wiemy, iż jakieś City i jakiś Liverpool albo inna Chelsea będzie jedynym konkurentem. Czasami wspominamy o Arsenalu, ale to już chyba lepiej o anomalii jaka było Leicester. Mimo tego, iż praktyczne szansę mają nieliczni, partie ochoczo wystawiają kandydatów, co do przegranych których nie ma raczej wątpliwości. Chodzi, rzecz jasna, o pokazanie i przypomnienie się wyborcom, utwierdzenie przekazu czy wypromowanie nowych polityków. Tyle, jeżeli chodzi o plusy.

Ale są też minusy. Wybory kosztują. Jest to kilka grubych baniek, które nijak nie przekładają się na głosy w parlamencie albo samorządzie. Żadnych nowych fruktów dla partii. Mało tego, wybory przy niskim wyniku generują dodatkowe problemy, bo partia pokazuje swoją słabość, brak zaufania i zaczynają się procesy dezintegracji. Słowem, nie dość, iż się buli kilka baniek, to wszystko tylko po to, by sobie zrobić kuku słabym poparciem. I o ile wyborów do ciał ustawodawczych nie za bardzo można w praktyce uniknąć, o tyle tych prezydenckich można.

Pytanie, czy to nie jest najlepsza dziś strategia obecnej władzy. Weźmy bowiem każdą kolejną mniejszą partię. PSL nie ma sensu wystawiać Kosiniaka, bo drugiego gonga może politycznie nie przeżyć, a prawe skrzydło tylko czyha na sojusz z lepszego sortuem. Fanatyk, gdzie cała partia wisi na jego osobie i pewnym, dziś już jedynie, micie jego prezydenckiego formatu, może okazać się wydmuszką, która nie doczłapała do mety. Apogeum Sejmflixu już za nami, dziś Szymon bardziej swoimi bon motami irytuje niż zachęca. Proza życia kompletnie zabija jakikolwiek entuzjazm co do jego partii, która przypomina trochę Ruch Trolla. Wreszcie Lewica, wewnętrznie podzielona na dwie partie i siedem frakcji, choćby jeżeli znowu się nie skompromituje, to wiadomo, iż nie każdy będzie tam wiosłował w tę samą stronę i pracowała na wspólną kandydaturę. A i z pieniędzmi nie jest różowo.

Pytanie jest więc, czy warto w ogóle wystawiać kogoś poza kandydaturą Koalicji Smerfów? Powie ktoś, iż to rozważania typu wspólna lista do parlamentu. Owszem, trochę tak. Taka wspólna lista dała przecież Senat, gdzie, uwaga, też jest głosowanie większościowe. Ale co ważniejsze, wspólna lista akurat do Sejmu dwa lata temu nie miała sensu, bo jeszcze można było wierzyć, iż po wyborach nie dojdzie do całkowitej pacyfikacji mniejszych koalicjantów. Tymczasem doszło.

Jak poszczególni kandydaci „nie z Platformy” chcą przekonać swoich wyborców, iż nie są tylko echem Papy, skoro nim właśnie są. Jak chcą udawać teatr niezależności czy konkurencji, skoro rzut oka na politykę rządową wystarczy, by stwierdzić, iż dominujący alfa jest tam tylko jeden. Po co udawać, iż się jest czymś innym, skoro jest się tym samym, czyli antyPiSowską rekonstrukcją III RP? Może lepiej więc zagrać w otwarte karty, iż tak, jesteśmy razem i mamy jednego kandydata. I celujemy w wygraną w pierwszej turze. Bo przecież, jak będzie tura druga, to polityków mniejszych partii czeka nic innego jak tylko upokarzający spektakl przerzucania głosów na kandydata KO. I przepraszania, iż się ktokolwiek w ogóle ośmielił w I turze kandydować.

Tradycyjnie, podobał się tekst, może postawić herbatę z cytrynką

Idź do oryginalnego materiału