Na siódmy odcinek cyklu papieskiego PCh24.pl zapraszają prof. Marek Kornat i Tomasz D. Kolanek. Kliknij TUTAJ i zobacz wszystkie opublikowane w tej serii rozmowy
Szanowny Panie profesorze, będziemy dzisiaj rozmawiać o papieżu Piusie II i bulli „Exsecrabilis” z 1460 roku. Zanim jednak o samym dokumencie proponowałbym, żebyśmy porozmawiali o osobie Piusie II. Prowadził on bardzo kontrowersyjne życie zanim został kapłanem, biskupem i w końcu papieżem. Sam jego wybór na papieża, jak wskazuje prof. Kazimierz Dopierała w książce „Księga papieży” również pozostawia wiele do życzenia…
To jest, jak się uważało w historiografii (i dalej tak sądzi), pierwszy papież, któremu przysługuje miano „papieża renesansowego”. Nie prowadził on jakiegoś skandalicznego życia już jako papież, natomiast faktem jest, iż to co robił wcześniej nie pasuje do życia duchownego z powołania. Możemy tylko powiedzieć, iż nie on jeden miał takie karty życia. Eneasz Sylwiusz Piccolomini, bo tak nazywał się on przed wstąpieniem na Tron Piotrowy, był poetą, artystą, pisarzem. Był też pierwszym papieżem, który napisał swoją autobiografię. Został wybitnie wykształcony i jednocześnie prowadzący bardzo… swobodne życie przed elekcją, iż tak elegancko to ujmę. Zdobył on tiarę 19 sierpnia 1458 roku – w skutek poważnych powikłań w Kościele XV wieku. Był to Kościół, który zwycięsko wyszedł scalony z Wielkiej Schizmy Zachodniej, ale jak cała ludzkość funkcjonował w dobie pogranicznej między epokami. Wielu historyków zastanawia się, czy było to jeszcze średniowiecze, czy już czasy nowożytne. Oczywiście wszystko zależy od tego, jaką datę graniczną wybierzemy między tymi dwoma epokami jako cezurę. Zresztą trzeba pamiętać, iż wszystkie cezury, jakie wybieramy w postaci konkretnego roku są zawsze umowne. Jako granica umowna pojawiała się data 1453, czyli upadek Konstantynopola i tym samym końca Cesarstwa Wschodnio-Rzymskiego. Podobnie umowna jest konkurencyjna data 1492, czyli odkrycie Ameryki przez Kolumba i rozszerzenie w ten sposób horyzontów Europejczyków na świat. Mamy wreszcie i tezę, iż nowożytność zaczęła się w roku 1517, czyli od buntu Lutra przeciw Kościołowi. Każda ma wady i zalety. Nie ulega natomiast żadnej wątpliwości, iż XV wiek jest stuleciem przejściowym, okresem swoistej tranzycji od średniowiecza do nowożytności. Na przykładzie przemian w filozofii wspaniale to wytłumaczył historyk filozofii Stefan Świeżawski, w swoich pracach. W okresie, o którym rozmawiamy, Kościół niewątpliwie podniósł się z upadku. Nie oznaczało to jednak, iż nadchodziły spokojne czasy wdrażania w życie jego wzniosłej nauki. Zbliżał się czas Renesansu. Postępowało zeświecczenie Kurii Rzymskiej. Upodabniała się ona do dworów europejskich tamtej epoki. Wspomnę jeszcze, bo jest to istota naszej rozmowy, iż Kościół po wspaniałym Soborze w Konstancji, który przywrócił mu jedność, stanął do walki z nowym zagrożeniem (i to nie małym), jakim był koncyliaryzm.
Czy mógł Pan przypomnieć naszym Czytelnikom, czym jest koncyliaryzm?
Mówiąc najkrócej jest to doktryna eklezjologiczna głosząca wyższość soboru nad papieżem, czego w Kościele nigdy nie uznawano jako nauki prawowitej. O co chodziło i skąd się to wzięło? W XV wieku Sobór w Konstancji zdetronizował aż trzech papieży – dwóch nieprawowitych, a ten prawowity (Grzegorz XII), ustąpił dla dobra Kościoła. Nasuwała się wówczas myśl, iż sobór musi być ponad papieżem. Skoro bowiem Opatrzność dopuściła do takich trudności, iż trzeba było tak właśnie postąpić, aby Kościołowi umożliwić dalszą misję w jedności, to musi być coś na rzeczy, co działa na rzecz tezy o wyższości soboru – czyli kolegium biskupów – nad papieżem, chociaż jest on Najwyższym Kapłanem. Ten pogląd znalazł oczywiście przeciwników w kolejnych papieżach po soborze w Konstancji, przede wszystkim w osobie Marcina V wybranego na Tron Piotrowy przez ten sobór w trybie nadzwyczajnym, tj. w drodze głosowania większością 2/3. Głosowało zaś Kolegium Kardynalskie oraz wybrani w tej samej liczbie przedstawiciele ojców soborowych ze wszystkich czterech nacji (smerfów dołączono do germańskiej). Potem z koncyliaryzmem walczył papież Eugeniusz IV. Przeciwnikiem był również bohater naszej dzisiejszej rozmowy, czyli Pius II, mimo iż w młodości był on wyraźnym zwolennikiem koncyliaryzmu i co więcej purpurę kardynalską otrzymał od Feliksa V, czyli ostatniego antypapieża w historii Kościoła Rzymskiego, którego na Tron Piotrowy wybrał Sobór w Bazylei, a zrobił to przeciwko papieżowi prawowitemu, oskarżając prawowitego papieża (Eugeniusza) o uzurpację władzy najwyższej. Gdyby koncyliaryzm zwyciężył, byłoby to też sprzeczne z nauką o prymacie Biskupa Rzymskiego, który nigdy nie może być sługą żadnego soboru. Powstałby również nowy ustrój Kościoła. Byłby on, moim zdaniem, niezabezpieczony przed deformacjami w funkcjonowaniu urzędu najwyższego.
Dlaczego?
Ponieważ sobór głosuje. Oczywiście na każdym prawowitym soborze prosi się o pomoc Ducha Świętego, ale uchwały przechodzą w głosowaniu. Do wprowadzenia konkretnej uchwały potrzebny jest więc konsensus Kościoła, a ten wyraża się albo jednomyślnie, albo większością dwóch trzecich. (Kościół nie zna zwykłej większości, bo nie jest demokracją). Tymczasem prawowity ustrój Kościoła Rzymskiego ma u swoich podstaw założenie, iż są takie sprawy, w rozwiązywaniu których papież nie musi poszukiwać konsensusu Kościoła, tylko przemawia ex cathedra, co dużo później będzie dopiero zdefiniowane, bo na Soborze Watykańskim I. Nie była to jednak żadna nowość. Nie było to coś takiego, co pewien niemiecki historyk wyraził stwierdzeniem, iż katolicyzm powstał dopiero na tym soborze, kiedy ogłoszono dogmat o nieomylności papieża, tworząc w ten sposób wyłom w chrześcijaństwie. To jest nieprawda! Wiadomo bowiem, iż prymat Biskupa Rzymskiego rozwijał się organicznie jako idea przez kolejne stulecia i doszedł do szczytu i finału w postaci konstytucji Pastor Aeternus I Soboru Watykańskiego.
Gdyby koncyliaryzm zwyciężył, to wówczas nauczanie Biskupa Rzymskiego ex cathedra byłoby albo niemożliwe, albo niewyobrażalne, albo i niepotrzebne. Papież byłby pierwszym wśród biskupów świata. Zarządzałby Kościołem, ale jakiekolwiek postanowienia zasadnicze, czy to ustrojowe, czy to dogmatyczne, czy to moralne, wymagałyby nieustannego zwoływania soborów, szukania konsensusu, głosowania etc.
Nietrudno zauważyć, iż w coraz liczniejszym episkopacie Kościoła byłoby łatwo o podziały, różnice czy rozłamy. Warto zauważyć, iż w XIX wieku było w Kościele 500—700 biskupów. Podczas Soboru Watykańskiego II – 2500. w tej chwili – 5 tysięcy. To coś mówi.
A może zwolennicy teorii koncyliaryzmu obawiali się, iż będzie powtórka z VII wieku i pontyfikatu papieża Honoriusza? Że papież napisze jakiś prywatny list, który zostanie odebrany, jako głos całego Kościoła…
Przykład papieża Honoriusza I, który popełnił niefortunny błąd, aczkolwiek nie było to nauczanie ex cathedra, został wykorzystany w XV-wiecznej batalii o koncyliaryzm. Później również wykorzystywano ten przypadek np. podczas I Soboru Watykańskiego w czasie dyskusji na temat dogmatu o nieomylności papieża. Papież ten poparł teorię głoszącą jedną wolę (a nie dwie – boską i ludzką) Pana Jezusa, co nosi nazwę herezji monoteletyzmu. Sobór Konstantynopolitański (680—81) potępił to stanowisko. Honoriusz I nie wygłaszał jednak żadnej własnej koncepcji, tylko skierował list do wyznającego monoteletyzm patriarchy Konstantynopola Sergiusza, uwikłanego w spór z prawowiernym patriarchą Jerozolimy Sofroniuszem. Można tu powiedzieć – co najwyżej – iż papież przylgnął do herezji przez nieuwagę, jednym gestem. Na pewno zaś nie ma podstaw do twierdzenia, iż doszło do samodzielnego, zamierzonego i rozplanowanego nauczania heretyckiego ze strony Biskupa Rzymu.
Prymat Biskupa Rzymskiego, tak jak jest on zdefiniowany na I Soborze Watykańskim w postaci radykalnego zaprzeczenia koncyliaryzmowi, to moim zdaniem, lepsze rozwiązanie niż to, co oferuje koncyliaryzm. Kościół został w ten sposób jednak zabezpieczony. Papież nie może bowiem pobłądzić, no chyba iż jest to uzurpator, albo człowiek, który popadł w herezję, bądź jest wyniesiony na urząd przez siły ciemności. Wtedy jednak od razu pojawia się pytanie o prawowitość jego misji. Natomiast papież trzymając się Tradycji, której jest sługą, pobłądzić nie może i to daje gwarancję, powołując się na Jezusa Chrystusa i Jego obietnicę wobec Apostoła Piotra, iż „bramy piekielne” Kościoła „nie przemogą”.
Może jeszcze dodam, iż koncyliaryzm był przywoływany podczas debat wokół II Soboru Watykańskiego w XX wieku. Pojawiła się choćby idea, o której pisał red. Jerzy Turowicz swego czasu, żeby soboru otwartego przez papieża Jana XXIII już nie zamykać, tylko kontynuować go w nieskończoność. To byłby dopiero straszliwy pomysł na rozkład. Na szczęście późniejszy papież Paweł VI, czyli kard. Montini mimo wszystkich, moim zdaniem bardzo wątpliwych posunięć i jeszcze bardziej wątpliwych rządów orzekł, iż to jest absolutnie niemożliwe, iż sobór trzeba dokończyć i zamknąć.
Konklawe, które wybrało kard. Piccolomini na papieża najpierw podjęło decyzję o ustaleniu „kapitulacji wyborczej”, która miała zobowiązać nowo wybranego papieża do konsultowania z kolegium kardynałów wszystkich spraw dotyczących obsadzenia stanowisk kościelnych w tym zachowania liczby kardynałów określonej na Soborze w Konstancji. Jak to interpretować? Czy papież miał się podzielić władzą z kolegium kardynalskim? Kolegium kardynalskie miało być gremium doradzającym papieżowi? Co stałoby się, gdyby papież zgłosił swoich kandydatów na kardynałów, a kolegium kardynalskie powiedziałoby „NIE”?
Spróbuję odpowiedzieć, chociaż poruszył Pan bardzo dużo spraw. Idea kapitulacji wyborczych przy elekcji papieża pojawiła się po raz pierwszy w r. 1352 – a więc podczas niewoli awiniońskiej. Pierwsza to była właśnie kapitulacja. Wybierano Innocentego VI. W Kolegium Kardynalskim Francuzi mieli zupełną dominację. Ale papiestwo uległo mimo wszystko osłabieniu. Zaistniały więc możliwości takiej innowacji jak kapitulacja wyborcza.
Nastąpiła tu próba oddziaływania na wybieranego papieża poprzez ograniczenie prymatu jego władzy na drodze wprowadzenia zasady konsultacji postanowień programowych.
Na szczęście nie doszło nigdy do egzekwowania kapitulacji wyborczych od wybranego papieża. Zresztą Innocenty VI zaraz wypowiedział swoje zobowiązania jako niebyłe i nieważne. Godząc się na takie praktyki zaistniałby już ewidentny przykład postępowania, które sprowadziłoby go do roli urzędnika, którego władza jest bardzo poważnie ograniczona. Byłby to krok w kierunku czegoś takiego jak współczesne monarchie konstytucyjne. Czy król brytyjski czymkolwiek rządzi? Nie. Jest on oczywiście ex ofifcio naczelnym wodzem sił zbrojnych, przyjmuje listy uwierzytelniające ambasadorów państw cudzoziemskich, składa wizyty zagraniczne ale nie rządzi. Sprowadzenie elekcji papieskiej do roli kontraktu między papieżem a wybierającymi go kardynałami prawdopodobnie otwierało by drogę do następnych kroków ograniczających jego władzę. Musimy mieć świadomość, iż nominacje kardynalskie to przecież nie jedyne uprawnienie władcze papieża. pozostało mnóstwo innych jak choćby powoływanie kongregacji, wydawanie rozmaitych decyzji doktrynalnych czy też orzeczeń moralnych etc.
Co się tyczy pytania, co by było gdyby „papież zgłosił swoich kandydatów na kardynałów, a kolegium kardynalskie powiedziało <nie>” – można powiedzieć przede wszystkim to, iż tak daleko to nie zaszło. Papież sam nie konsultując się z nikim korzysta z uprawnień władczych i kreuje kardynałem kogo zechce. Bardzo często było tak, iż kardynałami zostawali ludzie niegodni np. nepoci, czyli z rodziny papieża, co nie zasługuje na pochwałę. Notabene ceremoniał powoływania kardynałów przewiduje rodzaj takiego gestu, który sugeruje jakby Święte Kolegium dawało w osobach kardynałów już sprawujących te urzędy przyzwolenie na wybór nowych. Papież zwołuje się konsystorz i papież zadaje po łacinie pytanie kardynałom już piastującym swoje godności „Quid vobis videtur?”, czyli „Jak to widzicie?”. Wcześniej odczytuje po łacinie imiona kandydatów i tytuły ich kościołów w Rzymie. Kardynałowie jednak nie rozpoczynają wtedy dyskusji z papieżem. Nie ma mowy o tym, żeby zwrócili się do papieża z zapytaniem o któregokolwiek z kandydatów, tylko lekko uchylają czerwone birety, co oznacza zgodę na zadane przez papieża pytanie. Ceremoniał mówi swoje, ale w istocie papież nie jest związany niczyją opinią przy powoływaniu do purpury kardynalskiej. Wprowadzenie procedury ustalania obowiązku konsultowania kardynałów przy nominacjach nowych członków Świętego Kolegium prawdopodobnie byłoby początkiem procesu likwidacji władzy papieskiej, procesu prowadzącego do uczynienia papieża, brzydko mówiąc, „Gargamelem Kościoła”. To co Pan przytoczył w swym pytaniu pozostało asumptem do innej refleksji, mianowicie do stwierdzenia, iż przejście tej innowacji spowodowałoby ustalenie zasady zawierania z papieżem paktów konwentów tak jak w I rzeczysmerfnej zawierała szlachecka elita narodu z kandydatem na króla. Sobieski na przykład zobowiązał się do odzyskania Kamieńca Podolskiego. Inny król zobowiązał się do wyzwolenia Inflant, a wszyscy monarchowie elekcyjni do zachowania tolerancji dla heretyków w imię zasady pokoju religijnego, który proklamowała Konfederacja Warszawska (1573), żeby nie było wojny domowej.
To są bardzo niebezpieczne pomysły z doby koncyliaryzmu, które mogły zachwiać Kościołem, ale szczęśliwie Kościół z tego wyszedł. Proszę pamiętać, iż papież może się zobowiązać do wszystkiego, ale potem, kiedy zdobywa urząd nie jest niczym związany i nikt nie może go sądzić na ziemi z tego powodu. W związku z powyższym może się on uwolnić od takich zobowiązań powołując się na fundamentalną zasadę, iż źródłem wszelkiej władzy w Kościele jest Biskup Rzymski. Myślę, iż tu jest klucz do wyjaśnienia tej sprawy.
Przyszły papież Pius II poparł „kapitulację wyborczą”, wszystkie jej punkty, w których czytamy jeszcze o kwestii krucjat, podatków etc. To kwestia na oddzielną dyskusję i może kiedyś ją przeprowadzimy. Chciałbym tylko tutaj dopytać, czy podobne sytuacje powtarzały się w przyszłości? Czy kolegium kardynalskie przygotowywało później również „kapitulacje wyborcze”?
Jak już wspomniałem, obyczaj ten bierze początek w połowie XIV wieku. Impulsem do tej innowacji, której nie znało średniowiecze, było usiłowanie zapewnienia sobie przed wyborem papieża jego gwarancji, iż nie mianuje kardynałów, aby zniwelować totalną przewagę Francuzów. I jak to bywa w historii – precedens jest potem naśladowany, więc staje się zwyczajem. Tak zawierali kapitulacje wyborcze papieże już po zlikwidowaniu tej anomalii, jaką było papiestwo awiniońskie.
Wróćmy do konklawe. Kard. Piccolomini wiedząc, iż ma szansę zostać papieżem zaczął kupczyć stanowiskami w Kurii Rzymskiej. Na pierwszy rzut oka wydaje mi się to nie do pomyślenia. Przyszły papież, co tu dużo mówić, uprawiał korupcję polityczną, w stylu „zagłosuj na mnie za stanowisko”. Powiem szczerze nie mam słów obrony na takie zachowanie. Jakie jest Pana zdanie, Panie profesorze?
Tu nie ma czego bronić. Jest to zachowanie naganne i skandaliczne. Co gorsza kard. Piccolomini nie był jedynym w historii papiestwa, który takie coś robił. Przyjmuje się w historiografii, iż bez wątpienia zły papież jako kapłan i pasterz, aczkolwiek wybitny polityk i człowiek, który próbował wzmocnić Kościół, ale prowadzący przy tym niemoralne życie osobiste, czyli Aleksander VI (Rodrigo de Borgia) przed konklawe zdołał przekupić co najmniej jedną trzecią kardynałów. Kolejna jedna trzecia to byli jego zwolennicy – głównie kardynałowie włoscy. Takie postępowanie dało mu władzę w 1492 roku.
Tego nie ma jak bronić i tego nie wolno bronić, bo w ten sposób przyjmiemy zasadę, iż wszystko co się działo w Kościele było dobre, słuszne i sprawiedliwe i zawsze znajdzie się jakaś furtka, żeby to wytłumaczyć i popierać.
Pius II na pewno nie był wyjątkiem pod tym względem. Niestety.
Pius II jeszcze jako kard. Piccolomini miał być bardzo głęboko poruszony upadkiem Konstantynopola. Bardzo często w historii potocznej, w historii, której naucza się w szkołach upadek Konstantynopola ogranicza się do stwierdzenia: miało to miejsce w 1453 roku i tyle. Czy mógłby Pan przytoczyć, jak zareagował, na to wydarzenie świat Zachodu? Czy upadek Konstantynopola spowodował, iż zaczęła odradzać się idea krucjat?
Należałoby zacząć od tego, iż Europa w połowie XIV wieku zobaczyła Turków na Starym Kontynencie. Konstantynopol nie był oczywiście wówczas zdobyty, przez cały czas istniało Cesarstwo Bizantyjskie. Turcy natomiast przeprawili się przez cieśniny i wkroczyli na terytoria kontynentu europejskiego. Kościół zaś był podzielony, a papiestwo bardzo osłabione w rezultacie przeniesienia go Awinionu i uzależnienia od Francji. W takich warunkach papiestwo nie mogło za wiele w roli sprawczej zrobić. Mam tutaj na myśli wojnę obronną przeciwko muzułmańskim poganom.
Miała miejsce bitwa pod Nikopolis w 1396 roku, kiedy flota chrześcijańska poniosła druzgocącą klęskę w starciu z siłami Turków. A w początkach XV wieku wypadki potoczyły się w ten sposób, iż chwilowo ekspansja turecka przygasła. Turcy mieli w planach szybciej iść w głąb Europy, ale zaczęli się hamować, ponieważ ponieśli dotkliwą klęskę polegającą na „ciosie w plecy” od Timura Chromego, znanego bardziej jako Tamerlan, czyli od Mongołów. Bitwa pod Ankarą, czyli dzisiejszą stolicą republikańskiej Turcji w 1402 r. była krwawa i przyniosła Turkom miażdżącą klęskę. Później jednak nastąpiła odbudowa sił tureckich oraz rozpad Imperium Mongolskiego, co sprawiło, iż Turcy nie musieli liczyć się z możliwością kolejnego ciosu w plecy. Turcy uderzają coraz mocniej. Tu się kłania kwestia Warny. Nasz młody król Władysław Jagiellończyk – po połączeniu unią personalną królestw polskiego i królestwa węgierskiego i początkowych sukcesach militarnych – zdecydował się na rokowania pokojowe. Do dzisiaj nie wiadomo, czy zawarto pokój czy rozejm, czy też zawarto pokój, ale go nie ratyfikowała monarcha polski, jak uważał prof. Oskar Halecki, jeden z najwybitniejszych historyków polskich. W każdym razie pod wpływem kard. Cesariniego – legata papieskiego – polski król albo zerwał rozmowy, albo nie ratyfikował traktatu pokojowego, albo w ogóle podeptał pokój już zawarty i ruszył pod Warnę, zwiedziony mirażem dużego sukcesu. W pewnym momencie bitwy król Władysław wydał rozkaz szturmu polsko-węgierskiej jazdy na tabory tureckie, co zakończyło się katastrofalną klęską. Cesarini poległ, Węgrzy z magnatem Hunyadim (którego synem był Maciej Korwin) na czele ledwie uszli z pola bitwy, a polski król zginął. Po Warnie, jak przyjmują historycy, los Konstantynopola był przesądzony, mianowicie: wcześniej czy później musiał on upaść. Wywołało to kolosalne wrażenie na Stolicy Apostolskiej. Papież Eugeniusz IV dążył do unii na Soborze we Florencji i solidarnej pomocy cesarstwu wschodnio-rzymskiemu ze strony Europy. Udało mu się zawrzeć unię (1439), ale nic z niej nie wyszło. Konstantynopola obronić się jednak nie udało. Udało się obronić za to Belgrad w 1456 roku, ale tylko na jakiś czas. jeżeli chodzi o Piusa II, bo od niego wyszliśmy i do niego wracamy, to był on gorącym zwolennikiem wielkiej krucjaty, zjednoczenia wysiłków militarnych chrześcijańskiej Europy, żeby zatrzymać Turcję. Na tym polu robił on bardzo dużo i do tego w zasadzie sprowadza się jego działalność polityczna. Miał oczywiście rację. W dobrej sprawie służył Kościołowi.
Warto może skorzystać z okazji jaką daje nasza rozmowa, aby nadmienić jeszcze, iż Pius II skierował list do sułtana Mehmeda II, który pozostaje znany. Napiętnował w nim Koran jako źródło pseudo-objawienia. Nalegał natomiast, aby porzucił on mahometanizm i ochrzciwszy się został władcą chrześcijańskim w swoim imperium. Nie nadaje się ta historia do wykorzystania w propagandzie ekumenizmu…
Przejdźmy teraz do bulli „Exsecrabilis” z 1460 roku. Pozwoli Pan, iż zacytuję fragment wspomnianej już książki prof. Dopierały: „Pius II ekskomunikował Zygmunta Habsburga, księcia Tyrolu za okazywaną przezeń wrogość dla wprowadzanych przez Mikołaja z Kuzy reform w Kościele w Brixen. Książę odwołał się do przyszłego soboru powszechnego. (…) Papież poróżnił się także z Dietrichem von Isenbergiem, arcybiskupem Moguncji, który odmówił płacenia annat, gdy związał się z Jerzym z Podiebradów”…
Czyli narodowym królem czeskim, heretykiem (husytą).
„Ponieważ Dietrich chciał także zaapelować do soboru powszechnego Pius II postanowił go deponować”. W bulli „Exsecrabilis” Pius II podkreśla, iż nie wolno odwoływać się od decyzji papieża do przyszłych soborów. O co chodzi?
Właśnie to jest kluczowa sprawa. Koncepcja apelacji do przyszłego soboru od rozstrzygnięć papieskich, co trzeba jeszcze raz powtórzyć, bierze początek z koncyliaryzmu. Jest to doktryna zabójcza, jest to trucizna dla Kościoła. Gdyby z tą trucizną nie walczono, to wówczas doszłoby do rozprzężenia i być może choćby zniesienia wszelkiej władzy w Kościele. Oczywiście stałoby się to stopniowo, nie za jednym zamachem a prawdopodobnie nie w jednym pokoleniu. Dlatego też walka z tym zagrożeniem podjęta przez Piusa II jest czymś chwalebnym i trzeba podkreślić, iż gdyby nie bulla „Exsecrabilis”, to nie warto byłoby poświęcać czasu dla jego pontyfikatu. Ale ponieważ papież ten stanął do walki z tą bardzo tą śmiercionośną trucizną koncyliaryzmu i przedstawił środki zaradcze na to zagrożenie, to trzeba o tym mówić.
Powołał się Pan na przykład świeckiego władcy, który zapowiedział apelację do przyszłego soboru powszechnego od decyzji papieża. To nagminnie krążyło w głowach ówczesnych hierarchów i duchownych, i wzięło początek z niefortunnej konstytucji Soboru w Konstancji. Otóż sobór ten uchwalił dekret, która zaczyna się od słów „Haec Santa”. Tam jest niefortunnie napisane tak, jakby organami soboru byli zarówno hierarchowie, czyli biskupi, arcybiskupi, prymasi, patriarchowie, a także kardynałowie, ale choćby i sam papież. Wychodząc z tego każdy, komu dana decyzja się nie podoba, kto czuje się pokrzywdzony określoną decyzją – a musimy mieć świadomość, iż nie da się tak rządzić wielkim organizmem międzynarodowym, jakim jest Kościół, żeby wszyscy wszystko oklaskiwali – chwytałby się myśli o apelacji do przyszłego soboru po to oczywiście, aby uzyskać rewizję decyzji czy wyroku. W związku z tym siłą rzeczy każda decyzja Biskupa Rzymu traktowana byłaby jako coś z definicji tymczasowego, chociaż tego głośno można nie mówić, ale tak to by wyglądało. Koncyliaryzm zatruwa w ten sposób swoimi ideami zdrowe ciało Kościoła, bo każdy może powiedzieć, iż z czymś się nie zgadza, a jak tylko będzie zwołany sobór, a prędzej czy później powstaną warunki, iż każdy w swym mniemaniu pokrzywdzony upomni się o swoje. Biskup Rzymski – w zakresie swojej władzy – zostałby sprowadzony do administratora Kościoła.
Dodajmy, iż z epoki koncyliaryzmu wyszło też przeświadczenie, iż sobór w Kościele należy zwoływać tak często jak to możliwe. Nikt oczywiście nie poważył się określić, iż sobór musi być co 5, 10, czy 20 lat, ale iż powinien być możliwie często zwoływany i możliwie często obradować i możliwie dużo problemów mieć na swej agendzie. W ten oto sposób każdy mógłby mieć nadzieję, iż jeszcze za swojego życia doczeka soboru, upomni się o swoje racje, zaapeluje do „najwyższej instancji”, a owa instancja uchyli decyzję papieską, czy też Kurii Rzymskiej bez względu na to, czy będzie to wyrok, czy też choćby postanowienie mające najwyższą rangę prawną i promulgowane „pod pierścieniem Rybaka”.
Raczej nie chodziło tu o dogmaty. Nie pojawiła się idea, iż dogmaty są tymczasowe, bo to byłaby przecież super-herezja i przypominałoby to zgoła dzisiejsze czasy. (Zresztą takie postępowanie jakby dogmaty były tymczasowe nie jest obce naszym czasom, ale to już inna historia).
Czy w przeszłości coś takiego miało miejsce? Ktoś chciał podważyć decyzję papieża, więc czekał na sobór i zgłaszał problem?
Powtarzam i uściślam. Chodzi o racje człowieka, który nie godzi się z jakąś decyzją normatywną, a nie dogmatyczną, bo wtedy popadlibyśmy w całkowity obłęd i przyjęlibyśmy doktrynę tymczasowości dogmatów.
Załóżmy więc, iż ktoś nie zgadza się z ekskomuniką nałożoną przez papieża. Czy to by oznaczało, iż sobór powszechny mógłby ją zdjąć?
Istotnie do tego by to prowadziło, ale moim zdaniem na pierwszym planie były decyzje normatywne polegające na tym, iż ktoś ma problem, bo go złożono z urzędu; bo mu okrojono diecezję; bo mu nie pasuje, iż nie został powołany do wysokiej godności. Natomiast na Pana pytanie, czy były w Kościele takie praktyki odpowiadam: moim zdaniem nie, a jeżeli były to ja osobiście ich nie znam. Sobór w Florencki nie przybrał bowiem koncyliarystycznego oblicza. Zebrany najpierw w Bazylei istotnie przybierał taką postać, ale został rozwiązany i wznowiony już w nowej formie.
Mieliśmy za to do czynienia z innym problemem, czy też może raczej z innym ujęciem, czy podejściem do sprawy uchylania kar kanonicznych nałożonych przez papieża. Kiedy Kościołem pierwszych stuleci wstrząsnęła wielka herezja, zwołano Sobór Nicejski. Na ten sobór z definicji, żeby przywrócić w Kościele jedność i upomnieć heretyków, i pojednać Kościół zapraszano również tychże heretyków. Przecież nie jest tajemnicą, iż Ariusz został zaproszony na synod (336), chociaż jego poglądy były znane i poddane surowej ocenie choćby przez tak wielkich ludzki Kościoła jak św. Atanazy i zostały potępione uchwałami Soboru Nicejskiego będącego prawdziwym zrywem Kościoła w obronie Bóstwa Chrystusa Pana. Heretyk planował pozorować pojednanie pod hasłem dążenia do jedności (a jakże by inaczej!) , ale nie dotarł na obrady, bo w drodze zmarł. W związku z powyższym można powiedzieć, iż zarówno ci, którzy byli ortodoksyjnie wierni wyznawaniu prawdziwej wiary, wierzyli, iż sobór im przyzna rację, ale taką nadzieję mieli również heretycy. W dobie koncyliaryzmu idea apelacji ma natomiast inne znaczenie i nie chodzi o wielkie sprawy rozłamu w Kościele na tle herezji, tylko chodzi o zakwestionowanie uprawnień papieskich, podważenie ich, podkopanie ich po to, żeby w zasadzie każdy mógł dążyć do postawienia na swoim, apelując do soboru. A gdyby sobór zaczął obradować, gdyby odbył się jakikolwiek sobór, który by takie apelacje rozpatrzył i przyznał rację apelantom, a nie Biskupowi Rzymskiemu, to mielibyśmy do czynienia z ogromnym ciosem w papiestwo i decydującym krokiem do definitywnego zwycięstwa koncyliaryzmu.
Zapytałem o ekskomunikę, ponieważ w bulli „Exsecrabilis” Pius II zwraca uwagę, iż każdy kto nie dostosuje się do tego, co papież zarządza będzie podlegał ekskomunice, którą może zdjąć tylko Biskup Rzymski.
Potępiając coś, w tym wypadku coś bardzo groźnego, papież nie może postąpić inaczej niż zagrozić ekskomuniką. W przeciwnym razie byłby to dokument bez sankcji. Byłoby wówczas tak jak za czasów Pawła VI. Papież ten wydał encyklikę „Humanae Vitae”, ale jeszcze za jego życia rozmaici ludzie na stanowiskach w Kościele – choćby postępowi teolodzy na stanowiskach wykładowców – kwestionowali ten dokument, a choćby go odrzucali. Włos im z głowy za to nie spadł. Nikogo nie ekskomunikowano, bo Kościół posoborowy nikogo nie ekskomunikuje…
Z wyjątkiem abp. Lefebvre’a…
Tak jest. w tej chwili doszedł jeszcze casus abp. Vigano. Chciałem tylko dodać, iż taką metodą rządzić się Kościołem nie da, bo przyniesie to katastrofalne skutki – wcześniej czy później, których niestety jesteśmy dzisiaj nieszczęśliwymi świadkami. Natomiast w tamtych czasach na przełomie średniowiecza i nowożytności nikt nie miał żadnych wątpliwości, iż potępienie jakiejś doktryny musi wiązać się z najdalej idącymi sankcjami dla wyznawców tejże potępionej doktryny, oczywiście jeżeli nie odstąpią oni od swoich przekonań czy praktyk. Kościół bowiem nigdy nikogo nie karał za błąd, od którego on odstąpił po upomnieniu.
Nie ulega żadnej wątpliwości, iż koncyliaryzm był posiewem idei rozmaitych pism, które zostały wyprodukowane w XIV i XV wieku, a po wynalazku Gutenberga w 1450 r., jakim jest druk, rozpowszechnione. To właśnie wtedy został zrobiony posiew, który zaowocuje reformacją. Można powiedzieć, iż dwa wydarzenia, czy też dwa procesy historyczne utorowały drogę reformacji. Oczywiście jest prawdą, iż zeświecczenie Kurii Rzymskiej i rozmaite niegodne Kościoła praktyki były asumptem, ale reformacja dlatego się powiodła, ponieważ skorzystała z dziedzictwa koncyliaryzmu i znacznego osłabienia autorytetu papiestwa w wyniku niewoli awiniońskiej oraz Wielkiej Schizmy Zachodniej. Zgodnie z zasadą, iż w historii coś zawsze pojawia się nie znikąd, tylko ma swą genezę. Tak właśnie powinniśmy patrzeć na reformację i nie tylko.
Czy można powiedzieć, iż idea koncyliaryzmu powróciła w XX i XXI wieku?
Zwołano po raz pierwszy w historii Kościoła liberalny sobór, oczywiście bez świadomości wielu jego ojców, iż taki przyjmie on charakter. Mówię o Soborze Watykańskim II. Przeprowadzono koncepcję kolegializmu, która nie wiadomo, co do końca oznacza, jak zresztą powiedział metropolita Genui kard. Siri. Kolegializm to moim zdaniem jakiś rodzaj hasła, które służy pogłębieniu rewolucji.
Dzisiejszy impuls do przewrotu w Kościele stworzył nie tyle koncyliaryzm co demokratyzm liberalny w myśl hasła równości i wolności – oczywiście bez granic. Bałbym się więc widzieć analogię między koncyliaryzmem, który nie proklamował rządów świeckich w Kościele, a konceptualistami dzisiejszej synodalności. Nie waham się stwierdzić, iż doktryna synodalności, którą się dzisiaj głosi nie jest wznowieniem koncyliaryzmu, bo ten prawdziwy, XV-wieczny koncyliaryzm przecież nie zakładał, iż duchowni ze świeckimi razem negocjują dogmaty, a już na pewno zasady życia moralnego. Że zbierają się świeccy i duchowni przy stolikach, piją kawę i sobie coś tam gadają. Nikt takiego czegoś nie głosił w XV wieku, a gdyby głosił, to zostałby potraktowany tak jak Hus, prawdopodobnie czekałby go proces i egzekucja. To jest oczywiste. To z czym mamy do czynienia w naszych nieszczęśliwych czasach, to jakaś idea osłabienia jednostkowej władzy. Osłabić jednostkową władzę, czy to władzę biskupa w diecezji, czy to władzę Biskupa Rzymskiego – to idea, która powraca w naszych czasach. Ale jeszcze raz podkreślam: dla koncyliarystów było w ogóle nie do wyobrażenia, żeby świeccy z duchownymi negocjowali to, w co wierzymy i jak mamy żyć, i nie było też do pomyślenia, żeby rozerwać ścisły związek między sprawowaniem jakiejkolwiek władzy w Kościele, a święceniami. Tymczasem synodalność prowadzi do tego, iż ktoś kto nie ma święceń, może rządzić. A jeżeli przejdzie koncepcja niemiecka, jeżeli zostanie ustanowiona „Centralna Rada” w niemieckim Kościele, która będzie się składała w połowie z duchownych, a w połowie ze świeckich. To ona będzie miała realną władzę. W konsekwencji świeccy będą wydawać polecenia biskupom, a oni będą sługami tej rady. To jest przewrót jakiego świat nie widział i to nie ma precedensu. Odkąd Boski Zbawiciel założył Kościół nikomu nie przyszło do głowy, żeby coś takiego robić.
Ale przecież kuria rzymska nie została zeświecczona w ostatnich kilkudziesięciu latach, tylko stało się to w XV wieku. Wtedy świeccy zaczęli przejmować tam urzędy…
Nie do końca tak było. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę kilka aspektów tej osobliwości. Kiedy istniało Państwo Kościele, to miało ono swoje wojsko. Człowiek, który dowodził wojskiem nie miał święceń, ale mógł być kardynałem. Kardynalat nie jest akurat związany ze święceniami, ale żeby piastować jakieś stanowisko dotyczące spraw doktryny to wymagało to święceń. Leon X, który będzie bohaterem naszej kolejnej rozmowy zanim został papieżem, był kanclerzem Kościoła. Na tym urzędzie nie potrzeba było mu święceń choćby tylko prezbiteratu. Święcenia przyjął on dopiero, gdy został wybrany na papieża. Ale to nie jest to samo, co może nadejść w naszych czasach, iż mężczyźni świeccy lub choćby kobiety będą sprawować urzędy w kościele – np. kanclerzy kurii biskupich, czy szefów dykasterii watykańskich.
W XV wieku nie było mowy, żeby obsadzić świeckimi urzędy zarezerwowane dla duchownych i powiedzieć, iż tak będzie lepiej. To jest pomysł współczesny. Nie muszę dodawać, iż wybitnie rewolucyjny. Zakłada bowiem rozerwanie związku między święceniami a sprawowaniem rządów w Kościele.
Obecnie również pojawia się dyskusja u osób z pogranicza sedewakantyzmu, jakoby bulla „Exsecrabilis” Pius II stanowiła podstawę do unieważnienia, obalenie, odrzucenia II Soboru Watykańskiego. Ludzie ci tłumaczą, iż sobór ten sprzeciwiał się decyzjom papieży i właśnie dlatego należy go odrzucić i uznać za niebyły. Jakie jest Pana zdaniem?
II Sobór Watykański powinien być traktowany jako zebranie duszpasterskie, bo to zgromadzenie samo się tak określiło z własnej woli. Myślę, iż tu jest pole do popisu dla tych, którzy chcą bronić Kościoła przed groźbą realizacji tzw. ducha soboru, czyli mówiąc krótko ducha rewolucji. Bulla Exsecrabilis Pius II mówi tylko tyle, co tam jest napisane. Zgodnie z historyczną zasadą czytania wszystkich dokumentów, nie szukamy tam treści, których tam nie ma. To jest dokument, który zakazuje kalkulacji tych, którzy szukają drogi odwołania określonych decyzji papieskich, bo te są dla nich niekorzystne i tę drogę odwołania znajdują w soborze. Tylko tyle z tej bulli da się wyczytać, niczego więcej.
Na Soborze Watykańskim II podobne problemy jak ten nie były rozpatrywane. Dokonała się natomiast rzecz niezwykle zręcznie przeprowadzona, ale zrobiona niezbyt uczciwie, bo jak wiemy sobór ten ogłosił się soborem duszpasterskim, a potem zaczęto bezwzględnie prześladować tych, którzy w Kościele nie chcieli porzucić Mszy Wszech Czasów, albo tych, którzy mieli zastrzeżenia do kolegializmu. Tych ludzi karano tak jak tych, którzy sprzeciwiają się ekumenizmowi, czyli brataniu się z niekatolikami. Tu jest duży problem! Manewr Soboru Watykańskiego II polega na obiecaniu zebrania, które nie uchwali żadnych dogmatów, a potem uchwały tego zgromadzenia zaczęto jednak tak traktować, jakby były jednym wielkim super-dogmatem. Gdzie jest skuteczny punkt oparcia przeciw tym praktykom? – tego nie wiem, ale mam pewność, iż nie jest to postępowanie uczciwe.
W książce „Dogmat i Tiara” Paweł Lisicki zwraca uwagę, iż bez przejęcia Tronu Piotrowego przez liberałów, progresistów etc. całej operacji II Soboru Watykańskiego nie udałoby się przeprowadzić. Papież był tutaj niezbędny, aby rewolucja się owładnęła Kościół. Jakie jest Pana zdanie?
Podzielam to rozumowanie w stu procentach. Tylko tak mogło dokonać się rewolucyjne przeobrażenie Kościoła (siłami działającymi od wewnątrz). Zresztą taki był cel tych, którzy przygotowali koncepcję „reformy Kościoła”. Powtarzali hasło: Ecclesia semper reformanda, które jest oczywiście prawdziwe, kiedy oznacza wolę umiejętnego poprawiania, rozwijania i budowania, bez zerwania z Tradycją. Tyle tylko iż w ich wykonaniu za tym nakazem i wezwaniem kryła się idea rewolucji.
Czy w związku z tym nie jest tak, iż w pewnym sensie papieże sami kopali dół pod Kościołem? Dopóki mieliśmy do czynienia z papieżami konserwatywnymi strzegącymi doktryny dopóty było dobrze. Odkąd na Tronie Piotrowym zasiadają liberałowie i moderniści jest źle, a rewolucja przyspiesza…
Nie mam wątpliwości, iż papieże przedpoborowi, tacy nie byli. Oni rewolucji nie przygotowywali. Można im co najwyżej zarzucić takie czy inne zaniedbania w postępowaniu wobec tych, którzy wyłonili się jako podążający przeciw dotychczasowej nauce Kościoła w mniejszym lub większym zakresie. Papieże piastujący najwyższą władzę po Soborze Watykańskim II szukali kompromisu „między starym a nowym”. Rozmaicie się to przejawiało, ale było faktem, dla mnie bezspornym. w tej chwili już choćby nie próbuje się i tego. Odnosi się wrażenie jakby Stolica Apostolska po prostu kierowała rewolucją. Co więcej, można ulec sugestii, iż świadomie.
Bóg zapłać za rozmowę.
Tomasz D. Kolanek