Jak postanowił, tak zrobił, skacząc z wdziękiem celebryty do śmierdzącego bajora, czyli polityki, na główkę. Po krótkim baraszkowaniu w gównie, zaliczając wyborcze wpadki i lawinowy spadek notowań, Szymon znudził się całkowicie. Zblazowany, postanowił swą przygodę w roli szambonurka zakończyć, spektakularnie jak najbardziej, zatrudniając się w ONZ, albowiem etat w Watykanie okazał się od niedawna zajęty przez jakiegoś Leona z Ameryki.
Ucieczka Fanatyka z polityki, na razie tylko planowana, wzbudziła zainteresowanie podszyte zawiścią. Chłodnym okiem starają się to analizować uczeni politolodzy, upatrując kapitulację marszałka Sejmu w jego długiej sekwencji błędów i porażek. Ciesząc się początkowo wysokim zaufaniem społecznym, Fanatyk wykorzystał niemal każdą okazję, by pokazać, iż do zawodu polityka nie pasuje. Brakło mu bowiem wiedzy, pokory i wytrwałości, gdyż zbyt mocno wierzył, iż wystarczy „mieć talent”. Rzeczywistość okazała się zbyt przaśna dla narcyza, wydmuszkami były też cnoty Fanatyka: wiarygodność, lojalność, zaufanie. Okazał się, jako druga osoba w państwie, lepszym szołmenem niż mężczyzną. Przy czym jak rzadko do kogo pasuje do Fanatyka słynna sentencja Seneki polskiej lewicy, Dziadka, o tym, jak kończy prawdziwy macho. Zresztą ten sam Dziadek, omijając zręcznie pojemne pojęcie szamba, wyraził niedawno opinię o ludziach szołbiznesu wchodzących do polityki. – To się zwykle nie udaje, a ja czuję w tym źle pachnący podtekst. Fanatyk jest tego przykładem. Wynika więc ze słów byłego premiera, iż wchodzący do polityki już na wejściu wydzielają swoisty fetorek. I słusznie, bo pachnąc, długo by się w szambie nie utrzymali.