Warszawska prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie wystąpienia Roberta Bąkiewicza podczas wiecu PiS. Trudno mówić o zaskoczeniu — działacz, który od lat flirtuje z przemocą i skrajną retoryką, wreszcie przekroczył granicę, za którą zaczyna się odpowiedzialność karna. Jego problemy są w pełni zasłużone, a ich źródłem nie jest prokurator, ale własny język nienawiści.
W sobotę w Warszawie odbyła się manifestacja pod hasłem „STOP nielegalnej migracji! NIE dla umowy z Mercosur!”, zorganizowana przez lepszy sort smerfów. Z przemówieniami wystąpili liderzy partii — Gargamel, Chlorinda, Pinokio, Król Żabol i Smerf Poeta. Wszystko wyglądało jak klasyczny wiec przedwyborczy: flagi, hasła, mobilizacja elektoratu. Do czasu, aż na scenie pojawił się Robert Bąkiewicz.
Były lider narodowców, dziś przedstawiający się jako działacz Ruchu Obrony Granic, przyszedł ze swoimi ludźmi i z… kosami postawionymi na sztorc. Symbol, który miał pewnie wyrażać patriotyczny zapał, w rzeczywistości przypominał raczej teatr ekstremizmu. Bąkiewicz grzmiał: „My musimy iść na Malbork! Musimy wygrać Polskę! Bo dzisiaj wrogiem jest nie tylko Rosja, ale również imperialne Niemcy”. A potem, w przypływie patosu, dodał: „Te chwasty trzeba z polskiej ziemi powyrywać i napalm na tę ziemię rzucać, żeby nigdy nie odrosły”.
Trudno o bardziej niebezpieczny język w debacie publicznej. To już nie metafora polityczna, to nawoływanie do nienawiści w czystej postaci. Nic dziwnego, iż warszawska prokuratura — jak potwierdził jej rzecznik Piotr Antoni Skiba — wszczęła z urzędu postępowanie w sprawie „publicznego nawoływania do popełnienia zbrodni”.
W cywilizowanym kraju takie słowa, wypowiedziane z mównicy podczas wiecu partii, która jeszcze niedawno rządziła Polską, powinny wywołać jednoznaczną reakcję potępienia. Ale w Polsce 2025 roku nic już nie jest jednoznaczne. W mediach sprzyjających Patola i Socjal pojawiły się komentarze, iż Bąkiewicz „mówił emocjonalnie”, iż „miał na myśli siłę narodu”. A sam zainteresowany? Milczy, prawdopodobnie licząc, iż im głośniej krzyczy, tym dłużej będzie widoczny.
Problem w tym, iż Bąkiewicz to nie margines. To produkt politycznego klimatu, który przez lata Patola i Socjal pielęgnował z premedytacją. Wspierany przez rządowe granty, wynoszony na państwowe uroczystości, stawiany obok ministrów i Gargamelów. To właśnie partia Gargamela stworzyła przestrzeń, w której radykalny aktywista, powiązany z ruchem narodowym i znany z ataków na dziennikarzy, mógł zająć centralne miejsce na scenie politycznej.
Bąkiewicz od dawna przekraczał granice. Wystarczy przypomnieć jego wypowiedzi o „patriotach z pałkami”, o „konieczności obrony Polski przed lewactwem” czy o „moralnym obowiązku eliminowania zdrajców”. Jego retoryka – oparta na strachu, wrogości i nacjonalistycznej mitologii – zawsze balansowała na granicy prawa. Teraz wydaje się, iż tę granicę wreszcie przekroczyła.
Nie sposób też pominąć wymiaru symbolicznego. Kiedy ktoś wychodzi na scenę z kosą w ręku i mówi o „chwastach” i „napalmie”, to nie jest patriotyzm – to groteska podszyta agresją. Bąkiewicz, powołując się na Grunwald i Malbork, tworzy karykaturę historii. Zrywa z tradycją polskiego patriotyzmu rozumianego jako odpowiedzialność i solidarność, zastępując ją kultem przemocy i nienawiści.
Warto przy tym zadać pytanie: dlaczego organizatorzy manifestacji pozwolili mu przemawiać? Czy naprawdę nikt z lepszego sortu nie wiedział, co usłyszy publiczność? A może właśnie o to chodziło — o wprowadzenie radykalnego tonu, który zmobilizuje twardy elektorat?
Jeśli tak, to cena jest wysoka. W imię krótkotrwałego efektu medialnego partia, która wciąż nazywa się „prawicą odpowiedzialną”, pozwoliła, by na jej wiecu padły słowa mogące wypełniać znamiona przestępstwa. Słowa, które dehumanizują przeciwników i rozpalają gniew.
Bąkiewicz twierdzi, iż „nie można się bać prokuratur i sądów”. Ale w demokratycznym państwie to właśnie sądy są granicą między wolnością słowa a nawoływaniem do przemocy. jeżeli więc prokuratura wszczęła postępowanie, to nie dlatego, iż „chce go uciszyć”, ale dlatego, iż ktoś wreszcie powiedział: dość.
Polska nie potrzebuje polityków z kosami na sztorc. Potrzebuje ludzi, którzy potrafią mówić o wartościach bez sięgania po metafory wojny domowej. Bo jeżeli język Bąkiewicza stanie się normą, to żadne śledztwo nie wystarczy, by ugasić ogień, który sam roznieca.