30.05.24. „Wolałbym nie”30.05.24.

6 miesięcy temu

30.05.2. "Wolałbym nie"

Cytowana w tytule dzisiejszych Zapisków formuła odsyła do twórczości amerykańskiego powieściopisarza Hermana Melvilla (1819-1891) i jego opowieści Kopista Bartleby. Historia z Wall Street z 1853 roku (w przekładzie Adama Szostkiewicza z dodatkiem esejów: Bartleby albo formuła Gilles Deleuze’a – przeł. Grzegorz Jankowicz i Bartleby, czyli o przypadkowości Giorgio Agambena – przeł. Sławomir Królak, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2009). Wcześniejsze tłumaczenie tekstu Melvilla w wykonaniu Krystyny Gapcio pt. Bartleby znaleźć można w zbiorze opowiadań zatytułowanym Weranda (Posłowie Juliusz Kydryński, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980, s. 23-66).

Formuła „wolałbym nie” określa figurę Bartleby’ego, bohatera tego opowiadania, i na niej też oparty jest cały tekst Melvilla. Przypominam zaś ten utwór dlatego, iż akurat ukazało się polskie tłumaczenie kolejnej powieści Abdulrazaka Gurnah’a Nad morzem (przeł. Kaja Gucio, Wydawnictwo Poznańskie 2024). Okładkowa nota zapowiada tę powieść jako „wstrząsającą historię o stracie i wielkich pragnieniach”. Bartleby’ego i jego „wolałbym nie” są zaś dla bohaterów tej powieści szczególnie istotne. Będą tę historię przywoływać wiele razy.

Autor Nad morzem to urodzony na Zanzibarze w 1948 roku, osiadły w Wielkiej Brytanii, aktualnie mieszkający w Canterbury profesor emeryt Uniwersytetu w Kent, laureat literackiej nagrody Nobla z 2021 roku. Jego nowa powieść, niejako siłą rzeczy, podejmuje kwestie dotyczące rozmaitych wymiarów postkolonialnej rzeczywistości i postkolonialnej traumy. Ukazuje między innymi historie dwóch emigrantów i grę przypadków, która ich biografie łączy. Z wszelką zaś pewnością da się te opowieści odnieść do zdarzeń obserwowanych dzisiaj, także u nas, zwłaszcza w kontekście problemów związanych z migracjami.

W każdym razie bohaterowie Nad morzem po wielekroć, jak już zostało wspomniane, w znaczących momentach nawiązują do opowiadania Melvilla, powtarzając formułę Bartleby’ego „wolałbym nie” (I would prefer not to). Przypominają też od czasu do czasu historię Szeherezady i Baśnie tysiąca i jednej nocy, co również nie jest bez znaczenia, bo bez opowieści nie istniejemy. O tym wszystkim jednak za chwilę. Najpierw przyda się może parę dodatkowych informacji na temat samej Historii z Wall Street.

***

I tak: napisana w połowie dziewiętnastego wieku krótka opowieść o kopiście Bartlebym – jak poświadczają choćby sygnalizowane wyżej prace Deleuze’a i Agambena – należy do utworów wciąż na nowo odczytywanych i komentowanych w coraz to innych kontekstach. Więcej. Z figurą Bartleby’ego od dawna wiąże się niezliczona wręcz ilość interpretacji. Wskazuje się w nich odniesienia do twórczości Franza Kafki, do Człowieka bez adekwatności Roberta Musila, do Szekspirowskiego Hamleta czy do bohatera Szynela Nikołaja Gogola. Zasadnicze okazują się przy tym odniesienia do Biblii i refleksji na temat stwarzania świata, gdy akt Boskiej kreacji traktowany jest wręcz jako akt pisania. Zakorzenia się też interpretację utworu Melvilla w dziełach Arystotelesa, teodycei Leibniza czy filozofii Nietzschego. Nie darmo opowieść o kopiście kończy wykrzyknik: „Ach, Bartleby! Ach, naturo ludzka!” (w przekładzie Gapcio), albo: „O, Bartleby! O ludzkości!” (w przekładzie Szostkiewicza)…

W opowiadaniu Melvilla – przypomnę na wszelki wypadek – ukazana jest kancelaria adwokacka, która funkcjonuje jak w czasach wiktoriańskich – przepisuje się w niej dzięki piór i atramentu rozmaite, istotne w różnych sądowych sprawach, dokumenty. Adwokat, szef kancelarii, zatrudnia w tym celu najpierw trzech pracowników. W pewnym momencie przyjmuje jeszcze jednego – Bartleby’ego właśnie. Jego historię relacjonuje następnie tak:

Początkowo Bartleby wykonywał swe zadania jedno za drugim. Tak jakby odczuwał ciągły głód czegoś do przepisywania, niemal pożerał moje dokumenty. Nie robił przerwy na trawienie. Pracował w godzinach dziennych i nocnych, sporządzając kopie zarówno przy świetle słonecznym, jak przy świetle świec. I byłbym tym wszystkim zachwycony, gdyby pracował równie pogodnie, jak pilnie. Ale on pisał milczkiem, bez entuzjazmu, mechanicznie.

Nieodłączną, rzecz jasna, częścią zawodu kopisty jest sprawdzanie wyraz po wyrazie, czy nie popełniło się błędów. jeżeli kancelaria zatrudnia dwóch czy więcej kopistów, asystują oni sobie wzajemnie w owej weryfikacji w ten sposób, iż jeden czyta na głos sporządzoną kopię, drugi śledzi wzrokiem tekst oryginału, który trzyma w ręce. Jest to czynność bardzo nudna, nużąca i letargiczna. […] I chyba trzeciego dnia, odkąd go [Bartleby’ego] przyjąłem do pracy u mnie, i nim powstała jakakolwiek potrzeba sprawdzania napisanych przezeń dokumentów, wezwałem [go] raptem, bo spieszno mi było zakończyć pracę nad pewną drobną sprawą. A ponieważ spieszyło mi się i w sposób naturalny oczekiwałem natychmiastowej reakcji, siedziałem pochyliwszy głowę nad dokumentem na mym biurku, z prawą ręką opuszczoną wzdłuż ciała i niejako nerwowo przedłużoną o dokument, który w niej trzymałem, tak, by Bartleby natychmiast po pojawieniu się u mnie mógł papier ów wyrwać mi z ręki i zabrać się do roboty bez najmniejszej zwłoki.

Z takim to siedziałem nastawieniem, kiedy wezwałem Bartleby’ego, spiesząc mu oznajmić, do czego go potrzebuję – iż mianowicie pragnę, by razem ze mną sprawdził poprawność niewielkiego dokumentu. Wyobraź sobie, czytelniku, jak bardzo byłem zaskoczony, ba, skonsternowany, gdy, nie ruszywszy się ze swego odosobnienia, Bartleby odpowiedział mi uprzejmie acz stanowczo: Wolałbym nie.

Przez jakiś czas tkwiłem przy biurku w absolutnym milczeniu, usiłując zmobilizować moje osłupiałe władze umysłowe. Od razu przyszło mi do głowy, iż to me własne uszy wprowadziły mnie w błąd, albo iż Bartleby zupełnie nie pojął, o co mi chodzi. Powtórzyłem, czego sobie życzę, tonem możliwie najwyraźniejszym. ale nie mniej wyraziście brzmiała odpowiedź, taka sama jak przedtem: Wolałbym nie.

– Wolałbyś nie? – powtórzyłem niczym echo, podnosząc się z miejsca wielce poruszony i kierując się wielkimi krokami przez pokój w jego stronę. – Co to ma znaczyć? Czyś pan oszalał? Chcę, żeby pomógł mi pan sczytać ten oto dokument, proszę go wziąć ode mnie – powiedziałem i rzuciłem mu arkusik.

– Wolałbym tego nie robić – usłyszałem (Kopista Bartleby…, s. 18-19).

Zauważmy, iż nie była to adekwatnie ani odmowa, ani sprzeciw, ale od tej pory Bartleby już nigdy niczego nie tylko nie kopiował, ale i niczego innego nie robił, całkowicie wycofując się z jakiejkolwiek aktywności. Trwał jakby w stuporze, w stanie zawieszenia, jakby chciał zamrozić rzeczywistość, stojąc bez ruchu przy oknie zapatrzony w niedaleki mur z pnącymi się po nim resztkami zieleni. Adwokat – właściciel kancelarii – nie miał go adekwatnie jak zwolnić. Wszelkie próby Niezrozumienia kończyły się bowiem tym „wolałbym nie”, czasem z dodatkiem „ale się nie upieram”. To kancelaria musiała w następstwie owych zdarzeń zmienić adres. W trakcie trwającej jakiś czas „przepychanki” między adwokatem a Bartlebym wytworzyła się dość niezwykła relacja, co analizowane bywa w różnych opracowaniach jak stosunek ojca do syna. W każdym razie ciągle nie wiadomo było, kim jest ten Bartleby, człowiek bez żadnych referencji, bez rodziny, znikąd. Ustalenie tego okazało się niemożliwe. W końcu wylądował w Grobowcu, tj. więzieniu, gdzie również posługiwał się formułą „wolałbym nie”, odmawiając choćby jedzenia. Traktowano go tam wprawdzie bardzo delikatnie, ale koniec był jednoznaczny. Pewnego dnia adwokat odnalazł go na więziennym dziedzińcu. Tak to relacjonuje:

Spostrzegłem wynędzniałego Bartleby’ego – dziwnie skulonego pod murem, z podkurczonymi kolanami, przewróconego na bok i z głową wciśniętą w zimne kamienie. Najmniejszych oznak ruchu. Zatrzymałem się na chwilę, po czym podszedłem bliżej. Pochyliłem się i ujrzałem, iż oczy ma szeroko otwarte, ale poza tym sprawia wrażenie głęboko uśpionego. Dotknąłem jego dłoni, a wtedy przeszedł mnie dreszcz – od ramienia aż po same stopy.

Poczułem na sobie wzrok, to dostawca jedzenia wpatrywał się we mnie. – Obiad czeka. Czy on dziś też nie przyjdzie? A może on żyje bez obiadów?
– Żyje bez obiadów – powtórzyłem i zamknąłem mu powieki.
– Ha, on śpi, prawda?
– Razem z królami i radcami – wymamrotałem (Kopista Bartleby…, s. 58).

Problem jednak pozostał. Sprowadza się do pytań, co tak naprawdę oznacza to „wolałbym nie” i co w ogóle oznacza figura Bartleby’ego oraz cała ta próba, jakiej ów bohater poddaje siebie, ludzi, których na swej drodze spotyka, i przy okazji czytelników tej historii… Gdyby zaś skorzystać z ujęcia metaforycznego, pytania by brzmiały: kim w ogóle jest kopista, czym odznacza się jego tożsamość, kim jest skryba – piszący lub niepiszący – i znów, co oznacza w obu przypadkach „wolałbym nie” oraz jakie znaczenia z tą postawą wiązać?

Wszystko to otwiera na filozoficzne i teologiczne spekulacje, w których w odwołaniu do Arystotelesa mówi się na przykład o stwarzaniu świata z niczego oraz o „możności istnienia i działania” równorzędnych z „możnością nieistnienia i niedziałania”. Ważne zaś, by pamiętać przy tym, iż przywoływane wyrażenia nie są synonimami „chcenia”, „niechcenia” czy „chcenia nie”, co podkreśla Agamben we wspomnianym wyżej eseju. Nasze przysłowie „chcieć to móc” w takim kontekście raczej kompletnie traci sens…

***

Jak się to ma do powieści Nad morzem Gurnaha? Tu relację rozpoczyna Saleh Omar, który pod cudzym nazwiskiem, jako uchodźca z Zanzibaru – Radżab Szaaban Mahmud – przybył na lotnisko Gatwick. Tak o tym mówi:

Jestem uchodźcą, azylantem. To nie są proste słowa, choćby jeżeli z przyzwyczajenia takie się wydają. Przybyłem na lotnisko Gatwick późnym popołudniem dwudziestego trzeciego listopada ubiegłego roku. To znajomy punkt kulminacyjny w naszych historiach – opuszczamy to, co znamy, i przybywamy w obce miejsce, zabierając ze sobą skromne, chaotycznie spakowane bagaże i tłumiąc sekretne, zniekształcone ambicje (Nad morzem, s. 12).

Później dowiemy się, iż Saleh, pouczony przez sprzedawcę odpowiedniego biletu, podczas kontroli na lotnisku i staraniach o azyl „wolał nie” przyznawać się, iż zna angielski. Nie bez perypetii, ale ostatecznie wszystko poszło dobrze. „Ludzie od uchodźców” znaleźli mu następnie mieszkanie nad morzem. Już jako jego mieszkaniec Saleh w początkowym fragmencie powieści przedstawia elementy swojej historii tak:

Trudno mi precyzyjnie określić, w jaki sposób sprawy przybrały taki właśnie obrót, stwierdzić bezsprzecznie, iż najpierw było tak, a później jeszcze inaczej, a teraz jesteśmy tutaj. Poszczególne chwile wymykają mi się z dłoni. choćby gdy je sobie opowiadam, słyszę echa tego, co tłumię, czegoś, co zapomniałem zapamiętać, co z kolei sprawia, iż tak trudno mi o tym mówić, choć wcale nie chcę, by tak było. Ale można coś powiedzieć, a ja mam ochotę zdać tę relację, zdać sprawę z drobnych dramatów, których byłem świadkiem i w których brałem udział, a których zakończenia i początki sięgają daleko ode mnie: nie wydaje mi się, by było to szlachetne pragnienie. Chodzi mi o to, iż nie znam żadnej wielkiej prawdy, którą chciałbym przekazać, nie przeżyłem żadnego wzorcowego doświadczenia, które rzuciłoby światło na nasze realia i czasy. Chociaż żyłem, żyłem. Tutaj wszystko tak bardzo się różni, a ja mam nieodparte wrażenie, iż jedno życie się skończyło, a ja teraz przeżywam kolejne. Więc może powinienem powiedzieć o sobie, iż kiedyś żyłem innym życiem, ale teraz to się skończyło. Wiem jednak, iż to poprzednie tętni i pulsuje pełnym zdrowiem za mną i przede mną. Mam czas, jestem w rękach czasu, więc równie dobrze mogę wziąć odpowiedzialność za siebie. Prędzej czy później musimy się tym zająć.
Mieszkam w małym miasteczku nad morzem, podobnie jak przez całe życie, choć większą jego część spędziłem nad ciepłym zielonym oceanem, daleko stąd. Teraz prowadzę półżywot obcego… (Nad morzem, s. 8-9).

Dalej będziemy mieć do czynienia, jak w Baśniach tysiąca i jednej nocy, z różnymi opowieściami. Wersja Saleha zostanie w pewnym momencie skonfrontowana z opowieścią jego ziomka, Latifa, który od wielu lat i po wielu „przygodach”, między innymi po pobycie w NRD, osiadł w Londynie i jest profesorem literatury na Uniwersytecie Londyńskim. Okaże się nadto, iż bohaterowie znają się z przeszłości, choć wiek różni ich zasadniczo. Więcej. Łączy ich wspólna historia, a Saleh posłużył się metryką ojca Latifa w swej uchodźczej podróży. Nic nie jest tak proste, jakby się chciało. Opowieści o minionych wydarzeniach, jak skonstatują uczestnicy jednej z powieściowych rozmów, „zawsze wymykają nam się z rąk, zmieniają kształt, wiją się i próbują uciec”(Nad morzem, s. 185). W każdym razie zarówno Saleh, jak Latif znają opowiadanie Melvilla i rozmawiają o nim. Każdy z nich przecież prze-pisuje, jakoś od-twarza lub próbuje na nowo, w nowych warunkach, stworzyć swe życie. Jest więc w pewnym sensie kopistą, choć „wolałby nie”.

W tle historii Saleha i Latifa – dodajmy – pulsuje oczywiście historia świata, z którego pochodzą. Świata, do którego docierali…

Przez wieki nieustraszeni kupcy i żeglarze, w większości barbarzyńcy i bez wątpienia biedacy, odbywali coroczną podróż do tego skrawka wybrzeża po wschodniej stronie kontynentu, który tak dawno temu wygiął się, by przyjąć wiatry musim. Przywozili ze sobą swoje towary, swojego Boga i swój sposób patrzenia na świat, swoje opowieści, pieśni i modlitwy, a także zaledwie przebłysk nauki, która stanowiła klejnot ich starań. Przynieśli też swoje rządze i chciwość, fantazje, kłamstwa i nienawiść, porzucali część swoich pobratymców na całe życie i zabierali ze sobą to, co tylko zdołali nabyć, przehandlować lub złupić, w tym ludzi, których kupowali lub porywali i sprzedawali do pracy i upodlenia na własnych ziemiach. Po całym tym okresie mieszkańcy tego wybrzeża już wiedzieli, kim są, ale wiedzieli dość, by trzymać się tego, co odróżniało ich od innych, którymi gardzili, zarówno między sobą, jak i pośród odległego potomstwa rasy ludzkiej w głębi kontynentu.
Wtedy Portugalczycy opłynąwszy ląd, nieoczekiwanie i z katastrofalnymi konsekwencjami wyłonili się z tego nieznanego i nieprzebytego morza, a następnie morskimi armatami położyli kres średniowiecznej geografii. Siali religijne spustoszenie na wyspach, w portach i miastach, rozkoszując się własny okrucieństwem wobec łupionych ludzi. Potem przybyli Omańczycy, usunęli portugalskich najeźdźców i przejęli władzę w imieniu prawdziwego Boga, przynosząc ze sobą indyjskie pieniądze, a tuż za nimi Brytyjczycy, Niemcy, Francuzi i każdy, kto tylko dysponował odpowiednimi zasobami (Nad morzem, s. 27-28).

Zmieniają się, jak widać, kostiumy, o inne terytoria chodzi, ale jakby wiecznie to samo. Europa ma przy tym oczywiście swoje za uszami…

***

Tu warto by może na marginesie podkreślić, iż świadkami gwałtownych migracji i kulturowych zderzeń będziemy, jak się zdaje, w najbliższej przyszłości coraz częściej. Przeczytać o tym można na przykład w niedawno wydanym polskim tłumaczeniu książki Gai Vince Stulecie nomadów. Jak wędrówki ludów zmienią świat (przeł. Andrzej Wojtasik, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2024). Autorka relacjonuje badania nad zmianami klimatycznymi i ich konsekwencjami. Konstatacje są dość porażające.

***

Wracając natomiast do powieści Gurnaha, odnotujmy, iż Saleh Kopistą Bartlebym zainteresował też Rachel Howard, dziewczynę zajmującą się sprawami uchodźców, którą z czasem pokochał jak córkę. Jej interpretacja tej historii odbiegała jednak zdecydowanie od dotychczas sygnalizowanych. Saleh stwierdza wprost, iż Rachel miała

pewne wątpliwości co do tego, czy [opowiadanie to] jest rzeczywiście takie wybitne. Jej zdaniem zbyt wiele tam przygnębienia i rezygnacji, a symbolika – mury, grobowce, piramidy i rzadka trawa rosnąca na zacienionym więziennym dziedzińcu – wydała jej się opresyjna. Za dużo użalania się nad sobą jak na jej gust, cały ten dziewiętnastowieczny melodramat. Być może obawiała się, iż widzę siebie jako Bartleby’ego, kogoś o tajemniczej i trudnej historii, kto stara się odpokutować milczeniem.
Wyprzedziłem ją pytaniem o to, czy czegoś w nim nie rozpoznała, czy coś w nim nie wzbudziło jej zainteresowania. Czy Bartleby nie miał w sobie czegoś znajomego, pożądanego, jakiegoś heroizmu.
– Ani trochę – odparła. – Przywodził mi na myśl osobę niebezpieczną, człowieka zdolnego do drobnych, ciągłych okrucieństw wobec siebie samego i innych, słabszych, krzywdziciela. […] – Wygląda mi na kogoś, kto jest pochłonięty użalaniem się nad sobą, rozkoszuje się własną porażką (Nad morzem, s. 282-283).

W trakcie rozmowy z Rachel Saleh stwierdził: „Nigdy nie myślałem o Bartlebym w ten sposób, chociaż rzeczywiście był dla siebie okrutny, to prawda” (Nad morzem, s. 282).

***

I tyle może wystarczy, by przejść do ostatniego punktu dzisiejszych Zapisków, tradycyjnie już poświęcanego edukacji. Jak z powyższego widać, o interpretacji decyduje kontekst, w którym tekst jest czytany lub z którym jest zderzany. Liczy się bowiem to, kto czyta, kiedy, jakie jest jego życiowe i lekturowe doświadczenie, a przede wszystkim, jakimi analitycznymi kategoriami dysponuje, z jakiej perspektywy rzecz ocenia – psychologicznej, socjologicznej, filozoficznej, teologicznej, literaturoznawczej – i tak dalej, i tym podobnie. Od tego zależą znaczenia, jakie czytelnik odkrywa w czytanym tekście lub jakie znaczenia tekstowi nadaje. Trochę co innego znaczy to samo opowiadanie, te same zdarzenia i ta sama literacka figura dla Saleha, trochę co innego dla Latifa, a jeszcze co innego dla Rachel, nie mówiąc już, z całym szacunkiem, na przykład o lekturze Agambena lub Deleuze’a…

Kontekst jest jak powietrze. Bez niego nie istniejemy. Tymczasem pojęcie o kontekstach czytania zostało u nas kompletnie wypaczone w różnych narzucanych szkole działaniach, zwłaszcza w tematach zadań egzaminacyjnych. Nie chodzi w nich o zademonstrowanie samodzielności odkrywania i uzasadniania sensu nadawanego jakiemuś tekstowi w zderzeniu z innymi tekstami kultury, więc o wskazywanie i analizowanie znaczącego kontekstu, który decyduje o interpretacji, o rzeczywiste rozumienie czegokolwiek. Chodzi tylko o sprawdzanie znajomości treści lektur. I to koniecznie z ich wyznaczonej odgórnie listy – w przeważającej większości reprezentującej, jak to nazwał kiedyś profesor Michał Głowiński, „magazyny literatury” – a sankcjonowanej podpisem politycznie uplasowanego ministra. Jakby poza tym nie miały znaczenia żadne inne konteksty czytania. Jakby nie liczyła się gotowość do uruchamiania innych kontekstów interpretacyjnych. Doprawdy, trudno sobie wyobrazić lepszą strategię zniechęcania do literatury. Warto w takim razie pamiętać o formule Bartleby’ego: „wolałbym nie”…

Idź do oryginalnego materiału